Zofia Maciejewska
Moja odsiadka Aresztowano mnie 16 kwietnia 1984
r. SB-cy przyszli o szóstej rano i zaczęli rewizję.
Znaleźli, oczywiście, nielegalne wydawnictwa, ale nic ponadto. Zabrali mi ok.
100 tys. zł, ponieważ wymyślili, że pochodzą z opłat za wydawnictwa
bezdebitowe. Męża nie puścili do pracy, dzieci do szkoły. Nie bałam się wpadki w kocioł kogoś,
kto przyszedłby do mnie rano. Na drzwiach wejściowych miałam umieszczoną białą
nitkę, przypiętą od wewnątrz pinezkami. Podczas otwierania drzwi domniemanym
SB-kom lub innym podejrzanym typom, nitkę zrywałam. To był znak dla moich
znajomych konspiratorów: brak nitki – wejść nie wolno. Próbowałam zjeść śniadanie, ale „nie
weszło”. Byłam spakowana: czysty zeszyt, długopis, kości do gry, książka,
bielizna pościelowa (bo wiedziałam, że bieliznę wydadzą mi dopiero po dwóch
dniach, a nawet trzepanie nic jej nie pomoże). Zjechaliśmy windą, na dole
przypadkowym sąsiadkom powiedziałam: „Ci panowie mnie zabierają”. Stanęły
oniemiałe. Na komendzie przesłuchiwał mnie Surmiński, straszył, że dostanę wyrok pięciu lat
(oczywiście, że się zdenerwowałam, trudno nie zdenerwować się, jak jest się
przesłuchiwanym pierwszy raz w życiu). Odmawiałam odpowiedzi na pytania, nie
miałam o czym z tym panem rozmawiać. Potem do celi, była dwuosobowa, a
nas trzy. Wiedziałam więc od początku, że będę spać na podłodze, z głową przy
kiblu, ale wiedziałam, że to nie najgorsze, co może mnie spotkać, więc mnie to
wcale nie obeszło. Następnego dnia przesłuchiwał
mnie prokurator Kremis, przedstawił mi zarzuty na
piśmie, podpisane przez prok. Barbarę Radzicką-Górecką. Przyłączono mnie do
sprawy przeciwko Kazimierzowi Klementowskiemu i
zarzucono, że od czerwca 1982 do momentu aresztowania pełniłam czynności kierownicze w rozwiązanym związku „Solidarność”,
koordynowałam i nadzorowałam druk i kolportaż wydawnictw Solidarności
Walczącej, czyli przestępstwa wg art. 278
par. 3 kk i 282 par. 1 kk., ale co ja miałam mówić na ten temat? Nic nie mówiłam. Kremis
pokazał mi „Małego konspiratora” z obrazkiem a la Lutczyn na okładce, ze
słowami: „To zły doradca”. Ucieszyło mnie to bardzo, bo była to broszurka,
którą wydałam w podziemiu jako pierwszą z moich wydawnictw. Następnego dnia przyniesiono mi
do celi tzw. sankcję: trzy miesiące tymczasowego aresztowania. Nawet tego nie
podpisałam. Otrzymałam numer 421 – tak mnie z celi wywoływano. Później, już po wyjściu chichotaliśmy
wszyscy złośliwie, słuchając opowiadania Sylwii Kozakowskiej, która po
aresztowaniu była przesłuchiwana przez Radzicką i zwymiotowała jej na biurko.
Uprzedzała, że jest chora, a ta jej nie wierzyła... Koledzy z pracy próbowali mnie
ratować. Dyrektor Kruk przysłał pismo z pozytywną opinią, interweniowało
zakładowe PZITB i kierownik pracowni projektowej (miałam pilny projekt do
dokończenia razem z moim zespołem), ale nic to nie dało – widocznie byłam
bardzo dla ustroju PRL niebezpieczna. Nasza cela nr 16 była mała, ok. 6
m kw., dwie prycze murowane, przykryte płytą pilśniową, przejście między nimi
30 cm i brudny kibel. W drzwiach było „lipo”, które zasłaniałyśmy, gdy któraś z
nas siedziała „na tronie”. Współlokatorki to typowa wieczna kryminalistka o
nazwisku Motylska i dziewczyna zaplątana w sprawę „Polmosu”.
Obie dość zaprzyjaźnione, ta z „Polmosu” podkarmiała z paczek Motylską, która za to sprzątała celę. Mnie się takie rzeczy
z nią nie udawały. Brzydziłam się tą celą do
momentu, gdy wzięłam jakąś chusteczkę do nosa i umyłam wszystkie ściany,
prycze, drzwi (były pomalowane farbą olejną). Podłogę myła Motylska,
a kibel pozostał brudny. Okno dawało się uchylać, ale
miało „blindę”, więc nie można było przez nie wyglądać. Do porozumiewania się z
innymi więźniami wymyśliłyśmy w celi własny "alfabet Morse’a".
Karteczki z nim udało nam się dostarczyć do sąsiednich cel i mogłyśmy gadać bez
końca na bezpieczne tematy. To bardzo nam urozmaicało czas. Po jakimś czasie przenieśli mnie
do celi 16, gdzie siedziałam z „Samantą”, prostą i cwaną babą, ale dość
sympatyczną. Byłyśmy dwie i dwie prycze. Celę trzeba było doszorować, bo była
okropnie brudna, siedzieli w niej poprzednio mężczyźni. Tam akurat można było
nawiązać kontakt słowny z więźniami przez okno. Raźniej robiło mi się na duszy,
kiedy usłyszałam z góry głos Andrzeja Domaradzkiego, mojego drukarza, ale
musieliśmy ograniczać nasze rozmowy do spraw nieistotnych. Przez pierwszy
miesiąc w areszcie na Podwalu byłam często przesłuchiwana, czasem przez Surmińskiego (grał „złego ubeka”), częściej przez Bobę („dobrego ubeka”), ale o czym ja miałam z nimi
rozmawiać? Jedyną rozrywką w celi było
wyjście na przesłuchanie, ale każdy dzwonek na korytarzu (znak, że kogoś
wzywają) powodował u mnie podejście żołądka do gardła. Nudę w celi zabijałyśmy
grą w kości – w pokera lub tysiąca. Poza tym czytałyśmy książki przyniesione
przez klawiszy z biblioteki, ale utrudniało to kiepskie światło – mała żarówka
pod sufitem. Dwa dni przed aresztowaniem myłam
w domu okna, co dało znać o sobie w celi: miałam dreszcze, kasłałam. Od lekarza
dostałam antybiotyk, zwolnienie ze spacerów i przydział na drugi materac (od podłogi ciągnęło zimno).
Pewien złośliwy klawisz zabierał mi podczas swojego dyżuru ten dodatkowy
materac, wtedy ja pisałam skargę do oficera dyżurnego, materac wracał, potem
znów klawisz go zabierał i zabawa trwała do końca, aż tego klawisza wymienili
(nie mógł być z nami dłużej niż miesiąc, aby się nie zdążył spoufalić). Boba kiedyś przepraszał, że mnie
jakiś czas nie wzywał, bo był zajęty sprawą Piniora. Wyśmiałam wtedy audycję
telewizyjną o Piniorze, pokazującą jego „pełną” lodówkę, barek, w którym parę
kieliszków i butelek przeglądało się w lustrze, a Józek podobno palił galouisy, szczyt marzeń palaczy w PRL-u. Powiedziałam, że
pokazywali głupstwa, bo ja mam w domu lepiej zaopatrzoną lodówkę. Boba spytał
dlaczego, a ja odpowiedziałam: „Dlatego, że ja mogłam wyjść z domu i zrobić
zakupy, a Pinior nie”. Wiedziałam już dużo wcześniej, że
z tymi panami nie wolno rozmawiać, najlepiej odmawiać odpowiedzi. Szkoliłam się
na „Małym konspiratorze” i rozmawiałam z ludźmi, którzy wcześniej siedzieli,
żeby dowiedzieć się, jak tam jest. Pierwszą naszą dziewczyną, która siedziała,
była Małgosia Kusz. Wypuścili ją, bo okazało się, że
jest w ciąży. Drugi był „Słoń”. Krótko siedział również syn moich znajomych,
pp. Czarneckich (nie wiem, czy był to Leszek, obecny biznesmen, najbogatszy
wrocławianin, czy też jego brat). Moje z nim spotkanie doszło do skutku, ale
nie chciał nic powiedzieć, bo zawiódł kolega, który miał nas nawzajem
uwiarygodnić. Po prostu upił się i nie słyszał naszych dzwonków do drzwi. Takie spotkania były konieczne,
aby nie doznać szoku podczas aresztowania, a wiedziałam, że do niego najprawdopodobniej
dojdzie. W maju miałam konfrontację z
Andrzejem Nowakowskim i Zdzisławem Naskrętem, którzy powiedzieli o mnie
wszystko, co wiedzieli. Ja nie miałam nic do powiedzenia. Przewieziono mnie do Krzywańca. Eskortował mnie samochodem osobowym niejaki
Kaczor z kierowcą. Krzywaniec to miejscowość, której
nie ma na mapie, znajduje się tam tylko więzienie, a najbliższa osada to
Krzystkowice, parę kilometrów od Nowogrodu Bobrzańskiego. Klawiszki
w Krzywańcu to typowe baby „od krów”, nie od ludzi,
wstrętne i złośliwe. Cele czyste, łóżka, ubikacje za przepierzeniem, okna duże,
z „blindą”. Były tam różne dziewczyny z Solidarności,
była „Fuga” (Ewa Grzegorzewska), Sylwia Kozakowska, „Mała Elka” (Ela Szewczyk),
„Duża Elka” (Ela Szulgan), Iza Witowska – to były te
nasze, z SW. Ponadto były tam: Małgosia Liberkowska z
Zielonej Góry, Daniela Mielczarek z Głogowa, Irena Ptaszek z Gorzowa (zginęła
później w wypadku samochodowym), Dorota Skibińska. Siedziałam w celi 120 z Janiną Powieczko z Zielonej Góry –
przedstawiła się, że jest z naszych, tzn. z Solidarności, ale chyba
siedziała za jakieś sprawy gospodarcze. Zastąpiła ją zwykła złodziejka,
Małgośka ze Szczecina. To była głupia i prymitywna dziewczyna. Śmiała się ze
słowa „Krzywousty”, bo nie wiedziała, że taki przydomek miał nasz król. Ta się
nudziła! Bez żadnych zainteresowań, nawet w kości grać z nią nie mogłam.
Czytałam książki z biblioteki od rana do gdzieś szóstej po południu, potem i ja
się nudziłam. Żal mi było słońca za oknem, tego, że nie mogłam się opalać, a w
celi było chłodno, marzłam w nocy pod jednym kocem. Krótką rozrywką w ciągu
dnia były spacery – ciągle klawisz ki mnie się o coś czepiały, że rozmawiam, że
się zatrzymuję, że wystawiam twarz do słońca. Kiedyś było tak ciepło, że przy
wyjściu na spacernik na trawie położyłam sweter, a przy powrocie schyliłam się,
żeby go podnieść. Wtedy klawisz „Ścigany” popchnął mnie z całej siły. Upadłam
na ziemię. Narobiłam wrzasku na cały oddział: „Dziewczyny! Ścigany mnie
popchnął bez powodu. Upadłam”. Wrzeszczałam i wrzeszczałam. Potem mnie unikał.
Napisałam skargę do naczelnika więzienia. Powieźli mnie do Nowogrodu na
obdukcję do lekarza, ale miałam tylko jeden siniak. Elka Szulgan
miała w więzieniu bardzo silne bóle głowy, potem okazało się, że miała jakiś
guz (prawdopodobnie po pobiciu), który trzeba było operować. Czasami bywałyśmy u lekarza. Iza
Witowska była matką karmiącą (półrocznego synka zostawiła u rodziców), pokarm
musiała w więzieniu odciągać, poprosiła lekarza o witaminy. Zapisał jej multiwitaminę,
dostała jedną (!) tabletkę z wyjaśnieniem: „Lekarz zapisał tylko jedną”. Do dziś pamiętam długie krzyki na
korytarzu: „Bożenko, Bożenko...” – jedna z więźniarek chciała tę Bożenkę do siebie
do celi.
Największą rozrywką klawiszek
Na spacerach przyglądałyśmy się okolicy. Na kwietniku rosły jakieś mikre kwiatki. Za ogrodzeniem był las, ale jakiś nieprzyjazny, jakiś martwy. Nie szumiał, ptaki w nim nie śpiewały.
W Krzywańcu nie miałam żadnych widzeń. Mój mąż nie przyjeżdżał – były upały, a dojazd był bardzo uciążliwy. Na Dzień Matki naczelniczka robiła mi złośliwe uwagi, że nie dostałam życzeń od dzieci.
Do domu pisałam listy podobno takiej samej treści, jak Ewa Grzegorzewska do rodziców. Skąd nam się to wzięło, przecież nie siedziałyśmy w tej samej celi!
W połowie czerwca, znowu z Kaczorem, wróciłam do Wrocławia na Kleczkowską. Uff, tu wszystko było ładniejsze: i malwy na spacerniku, i lipy na Kraszewskiego pięknie pachnące, a ich zapach docierał do cel. Klawiszki były sympatyczniejsze, a mąż i dzieci nie byli już tak daleko. Klawisze pomogli nawet nieść paczkę i przytrzymali drzwi, jak trzeba. My z Solidarności miałyśmy większy luz, nie krzyczeli na nas, a nawet mogłyśmy mieć bałagan na łóżku.
Pierwszego dnia wypatrzyła mnie na spacerniku Janka Baluch (później Podlejska). Od razu spytała „Co ci potrzeba?”. Odpowiedziałam, że lusterko, bo od dwóch miesięcy nie wiedziałam, jak wyglądam.
Nikt mnie nie przesłuchiwał, robiłam sobie robótki na drutach. Siedziałam w różnych celach, a najlepsza była 115, gdzie byłam z Ulką Krzos, Danką Maślicką z Bolesławca (obie z Solidarności), Krystyną Woźniakowską (też podobno z Solidarności, ale nie dowierzałyśmy jej). Przyzwoita była Anna Koba z Kłodzka (jakieś przekręty gospodarcze?).
W innych celach siedziały: Hanka Łukowska-Karniej, Ewa Kozłowska, Ewa Grzegorzewska, Teresa Czarnecka, Maria Trąbska (później Dauksza), wspomniana Janka Baluch, Ewa Pielacha, Mirka Kondratowicz, Julia Lach.
Rano robiłyśmy gimnastykę. Każdego 13 była głodówka. Danka „musiała” codziennie pić kawę. I, o dziwo, piła! Jak miałyśmy jakieś potrzeby, zwracałyśmy się do kryminalistek. Danka krzyczała przez okno do spacerujących dziewczyn: „Słuchajcie, potrzebna jest ‘bajadera’”. I na drugi dzień już była para nowiutkich żyletek. Druty podłączało się do gniazdka od wykręconej żarówki, wkładało się do garnka z wodą albo wiadra i za chwilę był wrzątek.
Mąż martwił się o mnie, a miał ciężej ode mnie, bo ja już byłam „na luzie”. Widzenia z nim miałam różnie, w zależności od widzimisię prok. Radzickiej-Góreckiej (mówiło się na nią „Radziecka”), czasem przy stoliku, czasem przez szybę, gdzie trzeba było rozmawiać przez popsuty telefon. Rozmawialiśmy pisząc na kartkach – korzyść była taka, że nie mogli tego nagrywać.
Wręczono nam akt oskarżenia nr II K 593/84. Byłam w nim na trzecim miejscu spośród 22 osób. Zaczęłyśmy jeździć do prokuratury na zapoznanie się z wynikami śledztwa. Wozili nas „świńskim transportem” (samochód ciężarowy przerobiony na „więźniarkę”), co za każdym razem odchorowywałam, bo mam chorobę lokomocyjną. Czasem po powrocie klawiszki pozwalały mi posiedzieć na ławce na spacerniku.
Potem była rozprawa. Przygotowałyśmy się do niej, każda miała biało-czerwoną literę „V”, naszytą z przodu na bluzce lub swetrze. Nie pamiętam, który to był dzień. Prowadzili nas wszystkich na salę, a na korytarzu był tłum, który bił nam brawo. Wszyscy oskarżeni byli uśmiechnięci i wiedzieli, że w razie filmowania mają pokazywać palcami znak „V” blisko twarzy.
Po wejściu na salę wszyscy z nas manifestacyjnie wskazywali palcami Klementowskiego, głównego „sypacza”.
Adwokaci wnieśli do sądu o
odroczenie sprawy lub o uchylenie aresztu tymczasowego. Prokurator Radzicka-Górecka
nie zgodziła się, bo:
1. amnestii na razie nie ma,
2. wszelkie
terminy (dostarczenia akt, wezwań itp.) zostały dotrzymane,
3. do każdej
osoby przypisane są dwa, trzy tomy akt i każdy już je przeczytał,
4. w stosunku do
tymczasowo aresztowanych przyczyny aresztu nie ustały,
5. dla dobra
śledztwa nie należy odwlekać sprawy,
6. nagminność
tego typu spraw na terenie Wrocławia i konieczność ich ukrócenia.
Parę dni po rozprawie ogłoszono amnestię. Niektórzy płakali, niektórzy się cieszyli. Służby więzienne bały się buntu więźniów, zarządzono więc pogotowie – każdy oddział otoczony był wartownikami uzbrojonymi w karabiny, ale nic w końcu się nie stało.
Jeszcze przed wyjściem urządzono nam dodatkowe przesłuchanie. Prawie wszystkie nas wezwano. Przesłuchiwał nas kolejno śledczy Anatol Pierścionek (zginął później w wypadku samochodowym). Pamiętam, że miał świdrowate oczka, ale czego od nas chciał, tego już nie pamiętam.
Wyszłyśmy 25 lipca 1984 r.
Świat był znów piękny, tylko komuna nadal nam się nie podobała.
Zofia Maciejewska