Aneks
Zofia Maciejewska
Moja działalność w "Solidarności" zaczęła się od września 1980 r., kiedy zorganizowałam w zakładzie pracy zebranie popierające podpisane w Gdańsku porozumienia strajkowe. Zostałam wybrana do Komisji Zakładowej przy Inwestprojekcie, w której działałam do końca, dokąd to było możliwe. W stanie wojennym zbierałam składki, organizowałam pomoc dla rodzin aresztowanych, pomoc dla więźniów, żywność dla ukrywających się. Ok. roku 1989 na skutek braku zainteresowania pracowników, zebrałam resztę pieniędzy i wysłałam do Zarządu Regionu, powiadamiając członków Związku o tej decyzji.
Moja współpraca z Hanką Łukowską i Kornelem Morawieckim rozpoczęła się od czytania "Biuletynu Dolnośląskiego", który wydawał Kornel. Od 13 XII '81 Kornel ukrywał się u mnie, narady miewał u Hanki w tym samym budynku. Po wyprowadzce Kornela byłam początkowo kierowcą Hanki, przewoziłam Kornela i jego rzeczy, potem stopniowo przejmowałam poważniejsze sprawy, miałam kontakt z drukarzami, dowoziłam im papier, farbę. Drukowało się "Z dnia na dzień", różne gazetki wrocławskich zakładów pracy.
Dostałam też zadanie nawiązania kontaktu między Kornelem a Frasyniukiem. W tym celu chodziłam codziennie na mszę św. do kościoła św. Elżbiety na ul. Grabiszyńskiej, gdzie w celach konspiracyjnych pokazywała się Barbara Labuda. Niestety, już nie udało mi się jej spotkać, zmieniła miejsce. Ale kontakt i tak został nawiązany i wtedy zaczęła do mnie przychodzić Marta Skalska, łączniczka RKS-u, ze sprawami do Kornela. Dawałam Marcie paczki żywnościowe z pysznym serem ze wsi dla Frasyniuka i innych. Potem Marta przychodziła do mnie po matryce "ZdnD" i przekazywała je do drukarni. Potem matryce odbierał Jerzy Chołast, drukarz, pracownik WSR. Jego drukarnia szybko wpadła, Chołast siedział, miał sprawę prowadzoną przez Sąd Wojskowy, ale skąd miał matryce, nie powiedział. Jego żona dostawała ode mnie znaczną pomoc materialną przez tajną Komisję Zakładową WSR z pieniędzy zebranych w Inwestprojekcie. Potem złapali Martę i wysłali do Gopłdapi.
Po powstaniu "Solidarności Walczącej" drukowało się "SW" i chyba właśnie wtedy zostałam szefem druku i kolportażu. Przyjęłam pseudonim "Mietek". Przysięgę złożyłam w jesieni 1982 r. w obecności Kornela i Hanki. Projekt tekstu przysięgi był inny. Kornel proponował: "Wobec nieba i ziemi przysięgam...". Po przeczytaniu zaprotestowałam, motywując, że nie jesteśmy rolnikami indywidualnymi, żeby przysięgać na ziemię. Stare hasła "Bóg, Honor, Ojczyzna" są nadal aktualne i nic nie stoi na przeszkodzie, aby na nie przysięgać. Wtedy zmieniono tekst i każdy przysięgał już wobec "Boga i Ojczyzny".
Założyłam dwa miejsca przyjmowania matryc: "Krzysiek" i "Uzdrowisko" (Zdzisław Naskręt). Matryce zanosiła tam moja zmienniczka Ewa Grzegorzewska "Fuga" (później "Ruda"). Z tych punktów matryce odbierali bezpośrednio drukarze. Moją ulubioną drukarnią była "HWK", czyli Jarosława Łuczaka, z nią miałam najczęstszy kontakt. Tam drukarz "Heniek" próbował drukować na "sicie", niezbyt to wychodziło. Posłałam mu na konsultacje p. Hellebranda (PWSP), który wskazał błędy. Po ich wyeliminowaniu "sito" ruszyło. Dążyłam do tego, aby metodą sitodruku zainteresowały się inne drukarnie, ale z marnym skutkiem, choć dawało to oszczędności papieru i farby, bo druk był dwa razy mniejszy. Dopiero gdzieś w 1984 r. rozpowszechnianiem tej metody zajęła się Basia Sarapuk i wtedy było mniej noszenia papieru, bibuły itp.
Każda drukarnia miała swoją nazwę: "Słoń", "Śmieszek" – ul. Kamiennogórska, "Małgosia" na ul. Garwolińskiej, "Stawek" na ul. Jarnołtowskiej, "Ranczo". Ogółem rozpowszechniałam ok. 20 matryc.
"Stawek" był najbardziej odpowiedzialnym drukarzem. Nie wymagał wielkiej pomocy, miał samochód, miejsca druku i ludzi do pomocy znajdował sam. Miał ode mnie "filtry" w kotłowni na Łące Mazurskiej i na ul. Kasprowicza (jeszcze była trzecia kotłownia, wszystkie obsługiwał Stanisław Gomza). Potem miał jeszcze "filtr" na ul. Sanockiej. Ze "Stawkiem" listownie uzgadniałam ilość bibuły i termin – nakład zawsze miałam na czas. Jak go aresztowali, pomyślałam sobie, że mogłabym sobie rękę dać uciąć, że on, tak pewny siebie, zdeterminowany, oczywiście nie sypnie. Niestety, złamał się po czterech miesiącach odsiadki, kiedy już jego koledzy wszystko na niego SB-kom powiedzieli. Żal mi go. A tak prosto było odmawiać odpowiedzi. Błędem było, że ten "Stawek" pracował jednocześnie dla mnie i dla Klementowskiego.
Zorganizowałam grupę kolporterów. Drukarze przywozili gotową bibułę do "filtrów". Każda drukarnia do innego "filtra". Stamtąd zabierali ją kolporterzy i rozwozili po mieście. Wojtek Jarząbek, kolega z "Inwestprojektu" zabierał część matryc z "Uzdrowiska" i zawoził do drukarni, a inny kolega, Leopold Chyczewski zabierał bibułę z drukarni i zawoził na "filtr"; również dostarczał papier do drukarni "Śmieszka".
Początkowo "SW" drukowana była raz w tygodniu, była bezpłatna, potem co dwa tygodnie i zaczęła być płatna. W 1984 r. nakład "SW" wynosił do 20 000 egz. (w 1982 r. ok. 10 000 egz.). Klementowski powiedział potem SB-kom, że 70% wrocławskiej bibuły przechodziło przez moje ręce, ale czy to prawda?
Każdorazowo przed rozwożeniem bibuły spotykałam się z kolporterami, aby uzgodnić, dokąd i ile mają zawieźć bibuły, podawałam adresy i hasła, których nie wolno było zapisać (aby kartka nie wpadła w ręce SB), podawałam potrzeby drukarni odnośnie papieru, farby itp., które z rożnych miejsc trzeba było przywozić do filtra. Przywozili je kolporterzy, a my z Ewą Grzegorzewską "Fugą" początkowo same woziłyśmy moją syreną ciężkie paki, nosiłyśmy same, a ręce nam się urywały. Potem robili to przeważnie kolporterzy, a drukarze odbierali materiały z filtra. Na tych spotkaniach przed kolportażem omawialiśmy rożne bieżące sprawy organizacyjne, odbierałam pieniądze za kolportaż, a na końcu obowiązkowy był "kącik bhp", czyli instrukcja, jak zachować się w razie wpadki. Zalecałam czytanie "Małego konspiratora" codziennie do poduszki, podawałam przykłady złego i dobrego zachowania się, zalecałam odmowę zeznań (obowiązkowo, w każdej sytuacji), podawałam zasłyszane przykłady z życia. Na tych spotkaniach bywała "Fuga", potem "Ania", Józef Kapusta "Boy", "Robert" ("tow. "Wiesław"), początkowo "Dąb", Krzysztof Szpala "Kuba" ("Karol"), potem "Zadzior". Dzięki tym kącikom bhp nikt z moich ludzi nie sypał, oprócz "Uzdrowiska", z którym nie mogłam mieć takich spotkań, czego później żałowałam, a nie miałam czasu szkolić go indywidualnie. Dostał, co prawda, "Małego konspiratora", ale chyba go nie czytał. Za każdym razem te spotkania odbywały się w innym miejscu – dla bezpieczeństwa. Trudno było te miejsca znaleźć, mimo że zastrzegałam, że to tylko na jeden raz. Czasem zdarzało się, że spotykaliśmy się w parku lub na skwerku na ławce, a załadunek bibuły odbywał się na świeżym powietrzu aż pod dach mojego samochodu.
Jedno z takich spotkań odbyło się na ul. Podróżniczej. Po latach dowiedziałam się, że to miejsce sypnęła "Iwona". Kto to jest "Iwona" (pseudonim SB-cki) – domyślam się, że musiał to być ktoś z uczestników spotkania. Moją dublerką – zmienniczką była początkowo Ewa Grzegorzewska "Fuga", potem dołączyła "Ania". Po jakimś czasie zmieniłam pseudonim na "Janusz".
Pierwszym, który mnie sypnął, był Andrzej Oryński, który z Wierzejskim i Basią Sarapuk drukowali "Wiadomości Bieżące". Brałam od Oryńskiego 1 egz. "WB", przepisywałam na maszynie i rozdawałam. Oryńskiego aresztowali w 1982 r. w grudniu (?). Posypał mnie, Małgosię Zaporowską, Hankę, p. Danusię Romańską (starsza pani, 69 lat, samotna, z kotem – już nie żyje). Jakoś mnie wtedy SB nie ruszyła, wzięli tylko z pracy na przesłuchanie mojego męża, ale on "nic nie wiedział", więc zrobili mu wykład, jak się drukuje na ramce. Jak tylko dowiedziałam się, co sypie Oryński o Małgosi, pobiegłam do niej do znajomych i uprzedziłam ją, że może być przesłuchiwana. W tym samym czasie SB była u niej w domu, nie zastali jej, więc zostawili wezwanie. Zgłosiła się, ale już wiedziała, o co będą ją pytać i udało jej się wykpić.
W dalszym ciągu drukowałam też na potrzeby zakładów pracy z Grabiszyńskiej: FAT, Hutmen i in., co tydzień 1000-2000 egz.
Zupełnie odmienną sprawą był druk "Biuletynu Dolnośląskiego", który powinien wychodzić co miesiąc, tymczasem tekst dostawałam czasem z półrocznym opóźnieniem, nawet 3 lub 4 egzemplarze naraz. Druk ten był załatwiany przez Aleksandra Kalinowskiego "Leszka" na państwowych offsetach, za opłatą. Gotowy druk "Leszek" dostarczał do wynajętego garażu pod nazwą "Ryczące czterdziestki" na ul. Hermanowskiej. Stamtąd trzeba było nakład przewieźć do kogoś, kto podjął się złożyć to w formę egzemplarzy i pakować po 50 szt. Stamtąd przewoziło się paczki do poszczególnych filtrów, skąd zabierali je kolporterzy. Nakład był składany za każdym razem w innym miejscu, chętnych do tego szukałam sama. Pamiętam, że składanie odbyło się kiedyś u Ryszarda Kożucha "J23"(czyli "Klosa"), kiedyś u Sylwii Kozakowskiej, kiedyś składała moja córka Wanda z koleżanką, w mieszkaniu po ciotce na ul. Hubskiej. Za druk płaciłam, za składanie również. Z wielką trudnością przychodziło mi znalezienie kogoś do składania, tym bardziej że kilka egzemplarzy trzeba było robić prawie równocześnie. Nakład "BD" – 8000 egz.
Mieliśmy ok. 20 lokali przeznaczonych na potrzeby kolportażu (piwnice, strychy, garaże, kanciapy na półpiętrach). Najlepszy był garaż na Hermanowskiej, niestety inne garaże nie nadawały się do użytku.
Oprócz tego wydawałam książki i broszury:
1. "Mały konspirator" 1983, stron 22, 80 zł
2. Maria Matjanowska, "Internowanie", 1982, s. 37, cena 120 zł
3. Józef Ziuk [Krzysztof Gulbinowicz], "Widziane z podziemia", 1984, s. 20, cena 80 zł
4. Anka Kowalska, "Racja stanu", wiersze 1974-84, 1986, s. 16, cena 120 zł
5. Sebastian Loba, "Zamach na Papieża"
6. "Śpiewnik oyczysty", s. 32, cena 100 zł., 2 wydania
7. Paulina (Ola) Watowa, "Paszportyzacja", s. 13
8. Aleksander Sołżenicyn, "Archipelag Gułag", 4 tomy po 2000 egz.
9. Władysław Jachniak, "Oskarżam", s. 66, 1987
10. "Dziesięciolecie odrodzenia polskiej siły zbrojnej 1918-1928"
11. J.K. Zawodny, "Śmierć w lesie", 1988
12. Antoni Lenkiewicz, "Józef Piłsudski", s. 144, 1985
13. Klemens Rudnicki, "Na polskim szlaku", 1988
14. Julian Siedlecki, "Losy Polaków w ZSRR w latach 1939-1986", 1989
15. "Dywizja Lwów"
16. Karol Liszewski, "Wojna polsko-sowiecka"
17. Włodzimierz Mokry, Polaków i Ukraińców dziś, wczoraj, jutro", s. 24, nakład 1000 egz., 1990
18. Antoni Lenkiewicz, "Kawalerowie Polski Niepodległej więzieni w PRL", str. 56, 1989
19. Antoni Lenkiewicz, "Komendanci Główni Armii Krajowej", str. 39, 1989
20. Antoni Lenkiewicz, "Wolność i Niezawisłość", str. 52, 1989
21. "Monte Cassino"
22. Konstanty Sanducci, "Wielki blef", 1989
23. "Zbrodnia katyńska w świetle dokumentów, s. 300, 2 wydania, w 1984 i 1985
24. Jakub Karpiński, "Portrety lat 1944-1988", 1990
Do druku broszur trzeba było tekst przygotować, tzn. przepisać go bez błędów na maszynie. To było też pod moją opieką, robiła to znajoma "Leszka", za opłatą. Książki, tak jak "BD" trzeba było wydrukować ("Leszek"), złożyć (musiałam znaleźć chętnych), oprawić ("Leszek" u znajomych introligatorów), przewieźć z powrotem na filtr, potem kolportaż. Wszelkie przewozy w tym czasie wykonywała "Ania" swoim samochodem z Krzysztofem Szpalą "Kubą" jako tragarzem. Wszelkie książki i broszury wydawane przez moje drukarnie miały umieszczony na tylnej okładce znaczek Solidarności Walczącej, wpisany w uproszczony kontur mapy Polski i po tym można je rozpoznawać.
Co ja bym robiła gdybym nie miała "Leszka"? Pewnie nic. Bez niego nie wychodziłyby ani książki, ani BD. To był dla mnie najważniejszy człowiek. Fakty mówią tu same za siebie.
Obracałam nieraz dużymi pieniędzmi. Przechowywali je dla mnie sąsiedzi, p. Maria Noworolska, potem pp. Banachowie. Ze wszystkich wpływów i wydatków rozliczałam się małymi karteczkami z "ministrem finansów".
14 XII 1983 r. w "kotle" na Białowieskiej wpadła Maryla Trąbska "Anka", Kazimierz Klementowski, Julia Lach, "Stawek" i inni. Pamiętam, jak 15 XII siedzieliśmy u p. Zosi Żymańczyk na Drukarskiej 2, wszyscy w wielkim strachu, bo Hanka przyniosła wiadomość, że coś się stało, bo "Stawek" nie wrócił na noc do domu.
Parę dni później dostałam wiadomość, że jest drukarz, który chce zastąpić "Stawka". Umówiłam się z nim w "Uzdrowisku" i uzgodniliśmy szczegóły. Był nim Andrzej Nowakowski. Facet był bardzo ostrożny, ale to było moje nieszczęście, bo potem sypał. Trzymał powielacz w beczce w ogródku, pod darnią. Po bibułę trzeba było jechać do Leśnicy samochodem, oddać samochód w jego ręce, samemu czekać w knajpie "Hermes", wśród pijaków, aż facet przyjedzie z bibułą z Jarnołtowa. Nie mogłam jechać swoją syreną, musiałam pożyczać gdzieś samochód na całe popołudnia – koszmar. Potem wyręczał mnie w tym Jerzy Poznański "Gaduła", ale to też było kłopotliwe.
W lutym 1984 Wojtek Myślecki powiedział mi, że Klementowski sypie; zmieniłam pseudonim na "Grześ". W końcu marca 1984 zauważyłam za sobą "ogon". Jeździli za mną w charakterystycznych kurteczkach (potem te kurteczki zauważyłam w sądzie na czyjejś rozprawie, na jesieni). Jeździli za mną wszędzie. Jak ich zobaczyłam, zaczęłam robić samochodem charakterystyczne pętelki (jechałam równoległą ulicą i z powrotem) i wtedy znów ich widziałam, jak jechali naprzeciw mnie. Wiedziałam, że to SB, bo dostałam wykaz ich numerów samochodów. Niektóre znałam na pamięć, a resztę sprawdzałam po przyjściu do domu. Wtedy w domu powiedziałam mężowi, że najdalej za dwa tygodnie po mnie przyjdą. Specjalnie wychodziliśmy z mężem po południu na spacer po osiedlu przyjrzeć się tym samochodom; niektóre były. Potem dostawałam tekst nasłuchów i czytałam w nich, że byłam na spacerze z panem ubranym na czarno i w zielonym berecie – to był mój mąż.
15 IV odebrałam telefon. Facet przedstawił się, że jest kolegą "Stawka" i żebym uciekała, gdzie pieprz rośnie. Domyśliłam się, że był to ktoś, kto siedział ze "Stawkiem", że SB już o mnie wie i "Stawek" mnie ostrzega przez kolegę, który właśnie wyszedł z więzienia. Powiedziałam, że nie wiem, o co chodzi i odłożyłam słuchawkę, a mężowi powiedziałam: "jutro rano po mnie przyjdą". I tak było. Tego samego dnia, 16 IV 1984 aresztowali oprócz mnie Jankę Baluch-Podlejską, Teresę Czarnecką, Ewę Grzegorzewską, Izabellę Witowską. Dokładna rewizja, znaleźli wydawnictwa podziemne, książka telefoniczna była wyczyszczona z zapisków i podkreśleń, byłam spakowana (bielizna, również pościelowa, zeszyt, książka, kości do gry, pieniądze itp.). Śniadanie nie chciało przejść mi przez gardło. Siedziałam od 16 IV do 25 VII 1984: w areszcie na Podwalu jeden miesiąc, w Krzywańcu też miesiąc, reszta na Kleczkowskiej. W tym czasie moim następcą została "Ania". Okazała się bardzo odpowiedzialną osobą. Załatwiała wszystko, co tylko mogła, aż do wycieńczenia. Robiła to w tajemnicy przed swoimi rodzicami. Jeździła po mieście, załatwiała, potem jechała do swojego narzeczonego Jakuba (potem męża), kładła się na tapczanie jak kłoda i spała, spała... Potem Jakub występował z pretensjami do mnie (po wyjściu z paki), że za bardzo ją obciążam. W więzieniu od nudy uratowała mnie gra w kości.
W śledztwie posypał mnie Klementowski, Nowakowski, Naskręt. Klementowski nie był "wtyką", ale chyba uważał, że to on będzie kierował tym śledztwem przez to, że coś tam powie, że ich przechytrzy; był naiwny i głupi. Podczas wcześniejszych spotkań ze swoimi podwładnymi mówił: "Pamiętajcie, w razie czego, nic nie wiecie", ale sam o tym zapomniał. Po wyjściu nas wszystkich Kornel albo ktoś z jego otoczenia wymyślił, że Klementowski powinien się zrehabilitować. Aby to mógł wykonać, trzeba go porwać, wysłać do piwnicy, żeby mógł drukować bibułę. Jak wydrukuje ileś tam egzemplarzy, to będzie zrehabilitowany. Zaprotestowałam stanowczo, według mnie to był bezsens.
Uważałam również, że na razie nie wolno podawać faktu jego sypania w bieżącej bibule, aby go nie narażać. Był taki fakt z Waldemarem Maszczykiem (MPWiK), który rzekomo wsypał Bednarza, co podano w "ZdnD" i po kilku miesiącach Maszczyka już nie było. Chciałam, aby fakt sypania Klementowskiego podać w gazetkach dużo później. Miałam nawet opracowane w skrócie teksty aktów oskarżenia 22 osób, 12 osób i 5 osób (wszyscy z SW), przygotowane do wydania drukiem, ale wtedy Kornel nie zgodził się, mówiąc, że jest na ten temat przygotowana książka, więc nie warto sprawy dublować. Tymczasem książka nie wyszła, zaginęła.
Dostawałam od Kornela bibułki z nasłuchami SB. Czasem czytałam tam o sobie, czasem dawałam je kolporterom podczas spotkań, mówiłam wtedy: "Szukajcie, może znajdziecie tam siebie", wtedy różne rzeczy się wyjaśniały. Kiedyś przyszedł do mnie "Leszek" i powiedział: "Słuchaj, podobno obserwują kogoś z naszej okolicy, kto chodzi przed 8 do pracy i idzie do niej 10 minut, pewnie to o mnie chodzi", powiedziałam mu wtedy: " Nie martw się, to chodzi o mnie, z Kamiennej na Gwiaździstą mam akurat 10 minut drogi". "Leszek" odetchnął, a dobrze, że ja już wiedziałam.
Po wyjściu działały dalej "Fuga" i "Ania", a wzięłam sobie do współpracy Ewę Pielachę "Białą". To była wspaniała dziewczyna, załatwiała sprawy z brawurą i poświęceniem. Kupiłam jej samochód, używaną starą syrenę, tanią, z pieniędzy SW. Odciążyła w pracy "Anię". Odtąd ona załatwiała z "J23" sprawy transportowe, zabierała m.in. z "Ryczących czterdziestek" książki, BD i rozwoziła na filtry, skąd zabierali je kolporterzy. Pamiętam, że na ul. Sienkiewicza mieliśmy piwnicę, która podczas mojej odsiadki prawdopodobnie była "spalona", ale mieliśmy tam różnych książek i wydawnictw za ok. 100 tys. zł. Szkoda było tego nie spieniężyć. Poszłyśmy tam obie, nic się nie stało. "Biała" się zdecydowała: któregoś dnia pojechała z jakimś kolegą, wszystko zabrała, podobno jakieś samochody za nią jechały, obserwowały, jak przepakowywała towar obok ogródków działkowych, potem udało jej się wszystko ukryć w lesie za Obornikami, przykryła wszystko folią, aby nie zmokło, a karteczki z kierunkiem jazdy przyniosła do mnie. Te karteczki dostał "J23", znał ten las, odszukał wszystko i przywiózł do swojego domu, a kolporterzy rozwieźli i sprzedali. Ewę w powrotnej drodze z Obornik zatrzymała milicja, kazali otworzyć bagażnik, w torbach były pochowane kanistry na benzynę, ale już nic nie sprawdzali. Ewa dostała ode mnie nagrodę – 10 000 zł.
"Krzysiek" i "J23" pracowali w Miastoprojekcie z moim mężem Witoldem Maciejewskim, więc mogłam mieć z nimi kontakt listowny. Pisałam do nich maleńkie karteczki na maszynie, przez kalkę. Oryginały niszczyłam, kopie dawałam mężowi z wypisanymi adresami "Kr" lub "J". Na karteczkach pisałam polecenia. Do "J23" pisałam np.: "Spotkanie z "Białą" o 18 tam, gdzie zwykle, robicie dziś skok na bank". Oczywiście, nie chodziło o skok na bank, tylko rozwożenie pakunków z "Ryczących czterdziestek". Spotkanie z "J23" i Ewą Pielachą "Białą" zawsze obywało się z tyłu Szpitala Kolejowego na parkingu. Wymyśliłam ten sposób korespondencji nauczona przykrym doświadczeniem, gdy u Klementowskiego podczas rewizji SB znalazła mój odręczny liścik w sprawach kolportażu i badała go u grafologa. Wszystkie moje liściki kazałam potem niszczyć.
W 1985 r. musiałam rozstać się z "HWK". "Heniek" kończył studia i wyprowadzał się do Pruszkowa. Dałam mu namiary do mojej kuzynki Basi w Warszawie, która była działaczką Solidarności, ale prawdopodobnie nie zgłosił się do niej. Naloty SB miałam w domu kilkakrotnie, czasem z rewizją, czasem bez. Kiedyś kogoś tylko szukali, może Kornela? Podczas rewizji zabierali mi książki, o których zwrot potem się starałam, ale ich nie dostałam. Wobec tego książki wyceniłam i dostałam ekwiwalent z SB, chyba ok. 2000 zł.
We wrześniu 1985 znów przyszli do mnie: rewizja, zabrali do komendy na Łąkową. Tam miałam "okazanie": ustawili mnie w rzędzie z jakąś SB-czką i jakąś kryminalistką, przyprowadzili aresztowaną wcześniej Łucję Malinowską "Kulkę" z ul. Wesołej, ale "Kulka" wstydziła się pokazać mnie palcem, że mnie rozpoznaje, chociaż wcześniej wskazała mnie w albumie ze zdjęciami. Do tej "Kulki" przywieźliśmy wcześniej z "Leszkiem" nakład BD do złożenia, stąd mnie znała. Wyszłam więc z aresztu i poszłam od razu do męża do pracy, żeby się już nie martwił, bo myśleliśmy, że znów się szybko nie zobaczymy.
Nie od razu zdałam sobie sprawę ze skali inwigilacji działaczy solidarnościowych. Nie bardzo wierzyłam, gdy Hanka ostrzegała mnie: "Masz pewnie założony podsłuch w domu albo w telefonie" albo: "Jeżdżą za mną". Nie wierzyłam, aż sama to zobaczyłam. Spotkałyśmy się kiedyś z Hanką w szkole na wywiadówce (nasze dzieci chodziły do jednej klasy). Hanka powiedziała: "Idź naokoło szkoły, sprawdź te samochody". Oczywiście samochody były, a naprzeciw szkoły, po drugiej stronie ulicy stała grupka podejrzanych mężczyzn. Obserwowałam ich przez dłuższy czas. Nie wiem, jak Hanka potem się ich pozbyła.
Innym razem szłyśmy ulicą Sudecką od strony kościoła w kierunku wieży ciśnień. Hanka obserwowała przejeżdżające samochody. Raptem powiedziała: "Ten był esbecki". Samochód nagle zatrzymał się przy kościele, wysiadł z niego mężczyzna i zaczął biec w naszą stronę. Biegiem wpadłyśmy w podwórko i do pierwszej klatki schodowej (wtedy jeszcze nie było domofonów). Hanka usiadła na górze na schodach, a ja wyszłam na obserwację. Samochód stał przed Szpitalem Kolejowym, a ubeczki kręciły się po podwórku. Siadłam na ławeczce przy piaskownicy (było lato, pełno dzieci, mam, babć) i obserwowałam. Wiem, że Hance nudziło się na tych schodach, ale mogłam ją wyprowadzić dużo później (Hanka rozpuściła długie włosy) – do koleżanki mieszkającej obok, gdzie przesiedziałyśmy do zmroku, aż było "czysto".
Do końca jednak nie wierzyłam w podsłuch w moim mieszkaniu. Chyba go rzeczywiście nie miałam, bo przychodzili różni ludzie, rozmawialiśmy otwarcie i nic się nie działo, nawet po mojej wpadce. Możliwe, że miałam podsłuch w telefonie, więc (rzadko) chodziłam dzwonić do sąsiadów, częściej do automatu na ul. Drukarskiej, przy "mrówkowcu", gdzie, jak sądzę, też założyli podsłuch. W każdym razie w 1986 r. był.
W 1986 r. byli u mnie dwa razy w kwietniu. 10 IV rewizja, mieli wziąć na 48 godz., ale miałam zwolnienie lekarskie, więc mnie zostawili. 24 IV znów przyszli, zabrali mnie na Muzealną na 48 godz., usiłowali rozmawiać, ale nie miałam na to ochoty. Przesłuchiwali mnie jacyś nieznani ubecy. Spytałam na wstępie, w jakim charakterze tutaj jestem. Esbek odpowiedział: "W charakterze petenta". Na to powiedziałam: "To nie ja jestem petentem, tylko wy tutaj. Bo to wy coś chcecie ode mnie, a nie ja od was". Potem zaczął pytania: nazwisko, imię, miejsce pracy. Odmówiłam odpowiedzi, wtedy on się wściekł: "Nawet nie chce pani powiedzieć, gdzie pani pracuje?". Odpowiedziałam: "Nie będę panu pomagać w pracy, pan mi też nie pomaga w moich inżynierskich obliczeniach". Już nic więcej mu nie powiedziałam. Wyszłam następnego dnia.
We wrześniu 1986 r. przychodząc do domu zastałam w drzwiach wezwanie do stawienia się na komendzie, ale nie poszłam, a oni już zostawili mnie w spokoju.
Potem było coraz mniejsze zapotrzebowanie na bibułę, nakład systematycznie spadał, w 1986 r. do 1000 szt., nosili jeszcze Krzysztof Szpala "Kuba" i Elżbieta Szewczyk "Mała Elka".
Z kościołem św. Augustyna na Sudeckiej miałam od początku bardzo dobry kontakt. Przychodziły tam różne babcie z sensacyjnymi wiadomościami. Pamiętam "Agatę Christie" i jej teatralny szept: "Dostałam dziś gryps od Kornela Morawieckiego...", poprosiłam więc Kornela, żeby zrobił porządek z tą dekonspiracją. W kościele miałam pseudonim "Krystyna". Współpracowali ze mną ks. Józef, ks. Adam Białek, siostry Lucyna i Edmunda. Rozprowadzali bibułę, organizowali papier, pomagali w tajnych kontaktach, dostarczaniu matryc do drukarni. Te dla "Studenta" chowaliśmy za świętym obrazem w przedsionku. Siostry były zaangażowane całym sercem. Siostra Lucyna dzwoniła do mnie do domu, przedstawiała się, mówiła: "Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, czekam na panią, proszę przyjść". Stale uczyłam ją, żeby mówiła "Dzień dobry, mówi Lusia", ale bez skutku.
Kiedyś przyjechali do kościoła jacyś Francuzi, którzy chcieli rozmawiać z jakimś działaczem. Byłam ja i tłumacz. Pytali mnie o sprawy konspiracji, pytali, ile można wydrukować egzemplarzy bibuły w ciągu ośmiu godzin, a ja nie umiałam odpowiedzieć, bo nigdy nie byłam w podziemnej drukarni, nie widziałam drukowania na ramce, powielaczu czy offsecie. Wszyscy byli zdziwieni, ale na tym właśnie polegała konspiracja.
Któregoś dnia wysłałam mojego 13-letniego syna Przemka z paroma egzemplarzami bibuły do siostry Lucyny. Niósł je w torbie na zakupy, a w ręce trzymał portmonetkę z pieniędzmi w kształcie pieska. Spotkał złodzieja, trochę starszego od siebie, który zażądał pieniędzy. Syn odmówił, zaczęli się szarpać, tamten wyrwał mu z ręki część portmonetki z pieniędzmi, a łeb pieska został Przemkowi w ręce. Od tego czasu nigdy więcej nie wysyłałam go z bibułą.
Dużo później u "Krzyśka" powiedzieli mi: "O co ci jeszcze chodzi z tą bibułą i książkami? Gdybyś chciała przechowywać u nas jakąś broń, karabiny, to tak, ale książki?". Bardzo mnie to zabolało.
I tak to jakoś pomału kończyła się moja konspiracja.