Rozmiar: 27837 bajtów

WSPOMNIENIE O ROLANDZIE WINCIORKU
Artur Adamski

Nawet obszerna opowieść o człowieku, którego znaczna część życia polegała na konspiracji, siłą rzeczy musi być niepełna. A cóż dopiero, gdy za pisanie niedługiej wypowiedzi bierze się ktoś, kto zna tylko fragmenty biografii. Mam jednak potrzebę utrwalenia ich, ocalenia przed zapomnieniem wątków, którymi zostałem kiedyś obdarzony, wydarzeń, o które się otarłem. Nie potrafię pozwolić na to, by o Rolandzie Winciorku zapomniano - więc piszę. Zaznaczam, że o wielu sprawach nie wiem. Nawet prawdziwe jego imię brzmiało "Romuald". Prawie zawsze był jednak nazywany mianem legendarnego, frankońskiego rycerza. Roland - to chyba pseudonim z AK, ale wcale nie jestem tego pewien. To jedna ze spraw, o które nie zdążyłem zapytać. Niestety - nie wykorzystałem czasu, w którym o wiele pytać już było można.
Dość niezwykłe jest już samo osadzenie przodków Rolanda w narodowych dziejach. Najbarwniejsza z jego rodzinnych opowieści wiąże się z powołaniem jednego z nich do carskiej gwardii. Na dworze w Petersburgu służył, mając kontakt z rodziną jednego z ostatnich Romanowych. "Przypadł do serca" którejś z księżniczek tak dalece, że zaczęło to stanowić powód troski żony wielkiego imperatora. Kara żadna na niego nie spadła, gdyż jego wina ograniczała się tylko do tego, że wyróżniał się urodą. Czy carewiczówna poznała jakieś inne zalety Rolandowego dziadka? Na dworze przyjęto, że nie. Skończyło się na przeniesieniu wywodzącego się z Polski "obiektu westchnień" - z Petersburga na drugi koniec Rosji. Sprawa stała się jednak na tyle sensacyjna, że i w najodleglejszym garnizonie plotkowano o gwardziście z Polski, który zdobył serce córki cara. Szczęśliwym tego efektem było przedterminowe zwolnienie ze służby i powrót do rodzinnych stron nieopodal Skierniewic.
Rodzice Winciorka żyli tam, gdzie na stare lata osiadł Władysław Reymont. Matka Rolanda przez wiele lat była gospodynią autora "Chłopów". Stała się wręcz powiernicą noblisty, który wielokrotnie opowiadał jej o przeróżnych wydarzeniach swojego życia. Często też powtarzał, by kształciła dzieci, i obdarowywał je książkami. Roland urodził się w 1920 roku. Miał parę miesięcy, gdy jego ojciec dołączył do walczących z bolszewicką nawałą. Po bitwie nad Wieprzem znalazł się wśród wyzwalających m.in. Białystok i Wyszków, gdzie zainstalować się już zdążył "rząd Polskiej Republiki Radzieckiej".
Przed wojną starszy brat Rolanda kształcił się w szkole wojskowej, specjalizującej się w siłach pancernych. We wrześniu 1939 wyróżnił się, walcząc z Sowietami, m.in. w bitwie pod Grodnem. Roland nie został zmobilizowany. Miał dopiero 19 lat, ale za sobą długą już służbę w ochotniczych drużynach obrony przeciwlotniczej. Zgłosił się do swojego pododdziału natychmiast po wybuchu wojny. Wypadki potoczyły się w taki sposób, że wojnę obronną aż do października przeżył de facto jako żołnierz. Klęska zastała go na terenach okupowanych przez Sowietów.
- Ależ to była tragedia, panie Arturze... - opowiadał - Ludzie odbierali sobie życie! Powszechna rozpacz. Niektórzy pokładali nadzieję we Francji. Ten nowy rozbiór Polski został jednak dokonany w sposób tak bezwzględny i nieludzki, że można było zwątpić we wszystko. Niektórzy oficerowie strzelali sobie ostatnim nabojem w głowę. Nasz powtarzał, że trzeba trwać. Trwać koniecznie i jak najdłużej. I działać - jak najmądrzej i jak najskuteczniej. Śmierć i tak przyjdzie sama. I oby przyszła jak najpóźniej. Najgorsze - to poddać się. Jak się sami przed własna słabością poddamy, to dopiero będzie zwycięstwo naszych wrogów!
Jego dowódca - młody porucznik, o którym Roland zawsze wyrażał się ciepło i z podziwem - postanowił przeprowadzić swoich ludzi na ziemie okupowane przez Niemców. Wszyscy bowiem mieli swoje rodziny w zachodniej połowie kraju. Przeprawy przez Bug strzegł brodaty młodzieniec z pejsami, czerwoną opaską na ramieniu i karabinem na sznurku. Zagrodził im drogę, wymierzając w nich lufę broni. Nie dość, że nie chciał przepuścić ludzi ratujących się przed bolszewikami, to zapowiedział, że będą kolejnymi, których tego dnia odstawi Rosjanom do niewoli. Porucznik zaczął z nim zręczne negocjacje, proponując oddanie mu pistoletu vis za pozwolenie przejścia przez rzekę. Zainteresowany taką ofertą strażnik-ochotnik w pierwszym momencie nieuwagi został powalony i, jak wspominał Winciorek "wdeptany w ziemię". Porucznik uniknął Katynia, a jego żołnierze, po kolejnych dniach wędrówki, wrócili do swoich domów. Często spalonych i pozbawionych tych, którzy zginęli w nierównej walce z armiami Hitlera i Stalina.
Do domu udało się też wrócić bratu Rolanda. Szybko nawiązali kontakt z powstającym podziemiem. Jakiś czas później byli już żołnierzami Związku Walki Zbrojnej. Nie było łatwo rozwijać działalność konspiracyjną w tej części Ziemi Skierniewickiej. W pobliżu Lipiec Reymontowskich od XIX w. istniały wioski-kolonie założone przez osadników niemieckich. Wywodzili się z nich dywersanci "piątej kolumny" , która się bardzo dała we znaki obrońcom Polski w 1939 roku, oraz gestapowcy. Jednakowoż - nie tylko. Roland Winciorek zawsze podkreślał, że "nie wszyscy Niemcy byli za Hitlerem". Wśród okolicznych Niemców byli i tacy, którzy sprzyjali Polakom, wyraźnie im było wstyd za zbrodniczy, zbiorowy obłęd swojego narodu. Jeden z nich nawet przypadkiem dowiedział się o działalności ZWZ. Po prostu któregoś dnia stał się świadkiem tego, jak Roland przewoził broń. Zapewnił jednak, że nie powie o tym nikomu, i słowa dotrzymał.
W czasie okupacji Winciorek często bywał w Warszawie. Miało to związek z przynależnością do oddziału dyspozycyjnego AK oraz współpracą z "Żegotą" - strukturą mającą na celu pomoc Żydom. Roland przynajmniej kilkakrotnie był w gettcie, zwykle wraz z bratem. Najczęściej dostawał się do niego wyskakując w odpowiednim momencie z tramwaju, którego motorniczy, jak i część pasażerów, współuczestniczył w takich "przerzutach". Według relacji, których wysłuchałem wielokrotnie, getto było straszliwie przeludnione. Życie względnie normalne sąsiadowało ze skrajną nędzą. Śmierć głodowa na ulicy była codziennością. Zbieranie zwłok wychudzonych ludzi nie powodowało niczyjego zdziwienia. Winciorek był łącznikiem z żydowskim podziemiem. Co jakiś czas brał też udział w akcjach wyprowadzania z getta ludzi, których ukrywano po "aryjskiej" stronie. Bardzo przeżywał pewne zdarzenie, które mi relacjonował. Którymś razem, przy okazji spotkania z żydowskimi konspiratorami, poznał dwie młode mieszkanki getta. Stwierdził, że mają tak mało semicki wygląd, że wręcz na pewno uda się je ukryć w jakichś polskich rodzinach. Niestety - takie kryterium siłą rzeczy miało w czasie okupacji znaczenie. Każdy, kto dawał schronienie Żydom, ryzykował życiem całej swojej rodziny. Najtrudniej było więc ukrywać mężczyzn. Szybki niemiecki "test aryjskości" oznaczał wyrok śmierci często dla wszystkich mieszkańców domu. Nieco łatwiej było z kobietami, o ile nie miały jednoznacznie się kojarzących rysów twarzy. Największe szanse ratunku miały te, które po prostu nie przypominały Żydówek. Tym "Żegota" wyrabiała świetnie podrobione papiery i znajdywała chętnych do udzielenia dachu nad głową, przypisania do swej rodziny. Brutalne reguły narzucone przez okupanta określały stopień ryzyka - czasem, niestety, uzależniony od tego, jaką kto miał twarz... W jednych wypadkach było to ryzyko niemal "stuprocentowe", innym razem - dwakroć mniejsze. I tak pewnego dnia Roland wraz z towarzyszem spotkali w jednym z konspiracyjnych mieszkań dziewczyny, które byli gotowi wyprowadzić wręcz tego samego dnia. Powiedzieli o tym swojemu żydowskiemu rozmówcy. Kiedy odszedł, by omówić tę propozycję z tymi, od których decyzja zależała (bodaj "starszymi" Rady Żydowskiej), Winciorek z przyjacielem ustalili, w jaki sposób je wyprowadzą, a potem ukryją. Pierwszą noc miałyby spędzić u zaufanej kobiety tuż za murem getta. Potem, już z podrobionymi dokumentami, trafiłyby do jednej z wiosek pod Skierniewicami. Przy odrobinie szczęścia - wojnę przeżyłyby przy jednej z trudniących się rolnictwem rodzin. Roland oczekiwał na decyzję żydowskich towarzyszy broni. Podał godzinę, o której musi wracać na drugą stronę muru. Niecierpliwił się bardzo, bo ten czas mijał, a według regulaminów AK, oznaczało to sytuację niemal alarmową. Jego dowódcy brak powrotu o ustalonej porze powinni zrozumieć jako wpadkę. Terminy były częścią rozkazu. Wreszcie żydowski przyjaciel pojawił się, lecz - z całkiem innymi kobietami! Powiedział:
- Nasi postanowili, że z getta wyjdą te.
Były kwintesencją fizjonomicznych cech eksponowanych przez hitlerowców na swych rasistowskich plakatach. Winciorek podobno złapał się za głowę i krzyknął:
- Na litość boską! Nie mam możliwości ukrycia kogoś, kto tak wygląda! A poza tym wiecie przecież, że mam rozkazy, zgodnie z którymi powinienem się zameldować u swego dowódcy prawie godzinę temu!
- Tak czy owak - postanowiono, że z getta wyjdą te albo żadne.
Roland wspominał tę sytuację wielokrotnie. Ponad pół wieku po tym zdarzeniu ciążyło mu, że tak blisko był ocalenia dwóch istot, które w wyniku czyichś niepojętych decyzji najprawdopodobniej zginęły.
W 1943 roku Winciorek był jednym z tych, którzy do getta przerzucali broń. Razem z bratem przetransportował m.in. ręczny karabin maszynowy. O tym jedynym erkaemie, jaki mieli żydowscy powstańcy, czytałem w co najmniej kilku książkach. Wspominał o nim i Marek Edelmann i Martin Grey, Noemi Szatz - Wounkranz i Kazimierz Moczarski, uwięziony przez UB w jednej celi z katem getta Jurgenem Stroopem. Sławny, zasłużony, najgroźniejszy egzemplarz broni powstańców, którzy zapewne bez niego walczyliby krócej i z mniejszym skutkiem. A zawiózł go im Roland Winciorek wraz ze swoim bratem! Zawsze robiło to na mnie kolosalne wrażenie.
W 1944 r. Roland znalazł się w oddziałach wspierających operację ostrobramską AK. Z urywków wspomnień wnoszę, że walczył w oddziałach okręgu wileńskiego. Udało mu się uniknąć losu żołnierzy wziętych przez Sowietów do niewoli i wywożonych na Wschód. Już w 1945 r. dopadły go represje w rodzinnych stronach, gdzie cały społeczny margines, zdegenerowani alkoholicy, kryminaliści, kolaboranci i wszelkiego rodzaju męty wysługujące się hitlerowcom - jak jeden mąż oddały się teraz na usługi UB. Postanowił szukać schronienia na Ziemiach Odzyskanych. Na Dolny Śląsk jechał już mając kontakty z organizacją "NIE" Emila Fieldorfa i znając adres żołnierza AK, który w Świebodzicach zaczął organizować "Wolność i Niezawisłość". Wkrótce Wałbrzych, Wrocław, Legnica - zaczęły zapełniać się ludźmi szukającymi schronienia przed UB. Jak za okupacji hitlerowskiej - akowscy fachowcy od dokumentów wystawiali fałszywe dowody osobiste. Mnóstwo ludzi ratowało życie, na długie lata zmieniając nazwiska i zaszywając się w zupełnie nowych środowiskach. Nie miał tego szczęścia brat Rolanda, człowiek co najmniej równie zasłużony. Został bestialsko zamordowany przez bandytów z UB. Oprawcy byli znani, lecz pomimo starań Rolanda nigdy nie dosięgła ich ręka sprawiedliwości. Jako komunistyczni funkcjonariusze dożyli w luksusie późnych lat, ciesząc się sutymi emeryturami jeszcze długo po 1989 roku.
Wielkim sukcesem WiN - u było opanowanie struktur Urzędów Repatriacyjnych. Według Winciorka, szefami niektórych byli WiN-owcy. Trafiający do nich ludzie z AK czy NSZ mogli liczyć na pomoc w rozpoczęciu nowego życia, możliwie z dala od ubeckich siepaczy. Dolnośląski WiN był strukturą potężną, jego zasługą jest ocalenie wielu ludzi, którzy w przeciwnym razie zginęliby w komunistycznych katowniach. Przez dość długi czas miał nawet swoje "wtyczki" w UB. Jedna z telefonistek komendy wojewódzkiej przez parę lat była bezcennym źródłem informacji o planowanych represjach. Niestety, w czasie kolejnej fali aresztowań przyszła kolej i na nią. Razem z tysiącami innych w tym czasie otarła się o śmierć, straciła zdrowie i młode lata w więzieniach.
Pod koniec lat czterdziestych Roland założył rodzinę i zamieszkał w Wilczynie Leśnym, parę kilometrów od Obornik Śląskich. Nigdy nie stracił wiary, że doczeka Polski niepodległej. I nie czekał na nią z założonymi rękami. Na jego pomoc mogli liczyć zawsze wszyscy, którzy zmagali się z reżimem. A także wszyscy, którzy z jakichkolwiek przyczyn potrzebowali pomocy. Pod koniec lat sześćdziesiątych przez wiele miesięcy zamieszkiwali u niego ci, których UB nękała w ramach "zwalczania fermentu Marca 1968". Przez jego dom przewinęli się też "marcowi emigranci".
Paradoksalnie - najbardziej fragmentaryczna jest moja wiedza o działalności Winciorka w kręgu Kornela Morawieckiego i "Solidarności Walczącej". Choć to może nie wynik paradoksu, lecz zasad konspiracji. W latach siedemdziesiątych jeden z synów Rolanda studiował na Politechnice Wrocławskiej. W tym czasie i w tym samym miejscu Kornel zaczął wydawać "Biuletyn Dolnośląski". Mało tego - swój słynny letni dom, wzniesiony z rozbiórkowych belek, zwożonych rowerem z Wrocławia - wzniósł z drugiej strony Wilczyńskiego Lasu. Jakieś trzy kilometry od domu Rolanda. W stanie wojennym wyjątkowo liczna ekipa esbeków przetrząsała gospodarstwo w poszukiwaniu aparatury radiowej, która szczęśliwie została ukryta w lesie dzień wcześniej. Potem u Winciorka ukrywali się ludzie ścigani przez SB. Pamiętam, że miał znaleźć u niego schronienie dezerter z sowieckiej armii. Ukrywanie zbiegłych ze służby radzieckich żołnierzy to wspaniały wątek działalności "SW". Nasza organizacja zawsze była orędownikiem udzielania im pomocy i, jak tylko mogła - służyła nią. O tym też trzeba pamiętać! Oczywiście, u Winciorka też drukowano. Jakoś w połowie lat osiemdziesiątych odbierałem część jakiegoś wyjątkowo obfitego wydruku i słuchałem opowieści biorącego w nim udział kolegi, który twierdził, że "ten człowiek z Wilczyna preferuje spartańskie warunki i drukuje tytanicznie - niemal bez zmrużenia oka powiela dniami i nocami".
"Okrągły stół" Roland przyjął jako duże rozczarowanie. Ubolewał też nad tym, jak rozpija się wiejska młodzież: - Naród nam marnieje, panie Arturze... - mawiał.
Na początku lat dziewięćdziesiątych razem organizowaliśmy obornickie spotkania - z Kornelem Morawieckiem, Wojciechem Ziembińskim, Antonim Lenkiewiczem, Mirosławem Jasińskim czy ludźmi Ruchu Trzeciej Rzeczpospolitej . Pracowałem wtedy na pół etatu w domu kultury, w którym razem udało nam się stworzyć " Klub Dyskusyjny Czytelników Prasy" i "Klub Filmu Historycznego", w którym na telebimie wyświetlaliśmy m.in. materiały przygotowane przez Zbigniewa Lemańskiego. Na te spotkania początkowo przychodziło po kilka osób, potem co najmniej kilkanaście. Okazywało się, że wcale nie mała grupa myśli podobnie, jak my. Ujawniali się ci, co wolą "Gazetę Polską" od "Wyborczej" i "Spotkania" zamiast "Polityki". Sceptyczni wobec Unii Demokratycznej, sympatycy Partii Wolności. Emeryci i uczniowie dyskutowali o Polsce. Roland Winciorek miał 44 lata więcej niż ja, ale nie było to specjalnie istotne. Na nasze spotkania przychodzili starsi od niego i znacznie młodsi ode mnie. W wyborach, w których startował Kornel Morawiecki, lub inni członkowie "SW" - zawsze na wyjątkowo duże poparcie można było liczyć w naszej "Małej Ojczyźnie".
Roland zaznał krzywd ze strony Niemców, widział zbrodnie Rosjan. Zawsze jednak podkreślał, że byli i są wśród nich także przyjaciele. Mówił:
- Rosną kolejne pokolenia. Trzeba, by rosły w przyjaźni.
Opowiadał o tym, jak krył się w lesie przed Litwinami. Przyczynę ich postawy interpretował jako strach przed rozmiarami Polski. Bardzo liczył na wzajemne zrozumienie. Świetnie wiedział, co wyprawiało UPA, ale wielkie nadzieje wiązał z odrodzeniem wolnej Ukrainy. Był oburzony na postawę niektórych Żydów. Znacznie częściej wielu z nich wspominał jednak bardzo ciepło. Opowiadał, jak niewyobrażalną zbrodnią był holocaust i wracał do okoliczności, w których nie udało mu się uratować jeszcze choć paru ludzkich istnień.
Zabiegani sprawami dnia codziennego, wybiegający myślami w przyszłość, a nie skupieni na tym, co za nami - odkładaliśmy z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc konkretne udokumentowanie życia, które w ogromnej mierze upływało na służbie dla Polski. I, jak to niestety bywa, niepostrzeżenie i nieubłaganie nadszedł dzień, od którego kolejnej pięknej postaci nie ma już wśród żywych. Znów przychodzi odtwarzać wspaniałą biografię z okruchów. Możliwe, że kalecząc ją nawet i nieściśle podając fakty. Z braku wiedzy - pomijając jakieś znacznie istotniejsze... Ale jakoś jestem o to jednak spokojny. Ty, Rolandzie, jesteś już w niebie, a tam wszystko się przecież wybacza, prawda? A poza tym na pewno nie jestem jedynym, który Cię wspomina. Jeśli więc coś istotnego pominąłem, nieścisłości się dopuściłem - to ktoś dopisze, poprawi. Bo pewien jestem, że mieszkasz w pamięci wielu - wielu z nas.

Artur Adamski


Rozmiar: 27837 bajtów