Damian Leszczyński
Nocne zmiany
Odkąd pan ex-wicepremier Andrzej Lepper postanowił zmienić się z anioła w warchoła, a specjalistka od owsa, pani Renata Beger zamarzyła spróbować swoich sił w roli Maty Hari, jak określił to jeden z dzienników, ilość komentarzy i analiz sytuacji politycznej w Polsce zaczęła rosnąć w postępie geometrycznym. Dziś mamy już taką sytuację, w której wszyscy mówią, a mało kto słucha, co samo w sobie nie jest ostatecznie takie złe, gdyż w gąszczu mniej lub bardziej sensownych ocen padają czasem ciekawe pytania, z których przeziera podejrzenie, że wszystko nie jest tak proste, jak się wydaje.
Jeśli chodzi o widoczne dziś katastrofalne efekty dopuszczenia Samoobrony do władzy, to można się było tego od początku spodziewać i trudno wątpić, aby prezes Kaczyński, uznawany nawet przez swoich wrogów wybitnego stratega, nie przewidział takiego scenariusza. Wiadomo było, że Lepper prędzej czy później urwie się ze smyczy, a jak już się urwie, to nie będzie żadnej sielanki, znana jest bowiem zarówno mentalność otaczających go ludzi, jak i metody, do jakich przywykli. Ktoś, kto robi interesy z mafią, tego prędzej czy później mafia dopada. Mimo tego warto jednak zauważyć, że głosów Samoobrony użyto całkiem instrumentalnie, po to jedynie, aby przepchnąć pewne ustawy – co zabawne, służące między innymi do walki z mafią właśnie – a Lepper i reszta nic w zamian nie dostali, prócz paru posad, z których albo wylecą, albo na nich przeżyją, o ile zmienią barwy. Powiedzmy więc, że pewne plusy da się w całym tym zamieszaniu znaleźć, chodzi jednak o to, aby, jak mawiał klasyk, owe "plusy nie przesłoniły nam minusów". Niewątpliwie bowiem zarówno PiS, jak i lansowany przez to ugrupowanie pomysł sanacji Polski bardzo na tym wszystkim stracił, w dużej mierze dzięki wyniku niefrasobliwości rządowych polityków zapatrzonych w czysto pragmatyczne działania i zapominających o tym, że nawet znaczące, ale niewidoczne dla ogółu efekty nie są w stanie przysłonić kłopotliwych drobiazgów. Te zaś będą od razu rozdmuchane przez media i opozycję do rozmiarów co najmniej afery Rywina. I nieważne jest to, że rząd Leszka Millera miał już po roku na koncie dziesiątki afer i żadnego planu naprawy kraju: liczy się efekt chwili.
Mamy więc do czynienia z pewnym błędem politycznym – bądź nawet serią błędów – ale cała sprawa ma jeszcze inny wymiar. Sam pomysł przechwytywania posłów w zamian za stanowiska nie jest w polskim parlamencie niczym nowym, chodzi jednak o to, że działanie takie, choć w pełni usprawiedliwione z punktu widzenia real-politik, nie da się usprawiedliwić z moralnego punktu widzenia – a do niego odwoływał się PiS, zarówno krytykując dotychczasowy ustrój, jak i kreśląc wizję nowego. Zwykły wyborca, nie mający czasu na głębszą analizę sytuacji, a jedynie śledzący całą sprawę w mediach, może widzieć to po prostu tak: nie dość, że gadali z osobą skazaną, niezbyt rozgarniętą (co sami przyznają), że proponowali jakieś wysokopłatne synekury, to na dodatek obiecywali z sejmowych pieniędzy spłacać długi… I człowiek myśli tak: można być tolerancyjnym, ale przyzwalanie na tego rodzaju zachowanie w imię naprawy państwa to już chyba lekka przesada, no, chyba że uznamy, iż mając na celu przywrócenie moralności i zasad w polityce można tymczasowo ową moralność i zasady zawiesić. Takie makiaweliczne podejście od biedy można by zaakceptować – ostatecznie stosowane jest ono nie tylko w polityce, ale dość powszechnie np. w biznesie – sądzę jednak, że politycy PiS zbyt często przyjmowali na siebie rolę ludzi z zasadami, aby wyborcy wybaczyli im tą nagłą przemianę w cyników. Nawet jeśli cynizm jest koniecznym elementem politycznej gry, zwykły człowiek reaguje nań z oburzeniem, choćby sam na co dzień robił dużo gorsze. O tym nie wolno zapominać, niezależnie od politycznych sympatii. Jednak – również niezależnie od nich – nie należy poddawać się tłumnym emocjom i lamentować nad upadkiem politycznych obyczajów w Polsce czy ogłaszać nową aferę Rywina czy rodzimą Watergate. Nie ta skala, bądźmy poważni i zarazem nie bądźmy naiwni, wierząc, że działacze PO, PD czy SLD, kreujący się dziś na stróżów moralności, zachowywali się inaczej.
Dlatego więc warto nieco chłodniej przyjrzeć się całej sprawie i jej kontekstowi. Najbardziej chyba widoczna wydaje się nagła zmiana w podejściu wielu mediów i publicystów do Leppera. Oto dotychczasowy czarny charakter stał się bohaterem walczącym z wprowadzanym przez PiS faszyzmem, a przedmiot uzasadnionych kpin, posłanka Beger, okazuje się pierwszą sprawiedliwą demaskującą spiski złych ludzi. Nagle nikomu nie przeszkadza, że oboje są skazani, nie przeszkadzają ich dotychczas wytykane wady i popełniane błędy czy wręcz przestępstwa. Liczy się tylko to, że atakują znienawidzonych Kaczyńskich, dzięki czemu nagle mogą liczyć na poparcie liberałów i postępowych sił lewicy. Tak jak wspomniałem, koalicja PiS z Samoobroną była zdecydowanie nieszczęśliwym i szkodliwym dla partii Kaczyńskiego rozwiązaniem (choć być może istniejącej sytuacji politycznej jedynym możliwym), jednak obecna hipokryzja sporej części mediów również jest żenująca.
Politycy opozycji zresztą dobrze wpisują się w te standardy. Donald Tusk i jego towarzystwo rozdziera szaty nad upadkiem obyczajów, a prezes Pawlak hamletyzuje i poważnie zastanawia się nad wejściem do koalicji, obaj przy tym pozują na mężów opatrznościowych i tak też są traktowani przez naiwne media. Rozumiem, że dziennikarze, którzy z radością rzucili się na tą sensację, nie muszą być na tyle rozgarnięci, aby spokojnie zanalizować sytuację polityczną – ostatecznie ich zadaniem jest pohałasować wtedy, kiedy autorytety dadzą sygnał – jednak już od publicystów można by oczekiwać więcej rozsądku i wnikliwości. Niestety, spora część pokierowała się instynktem stadnym, powtarzając w dramatycznym tonie informacje o jakiejś korupcji politycznej, która to rzekomo rozpleniła się dopiero teraz, pod rządami PiS-u, nie dostrzegając dość oczywistego zjawiska. Jeśli bowiem chodzi o handel stanowiskami, to klasycznym przykładem, który w pewnym sensie przypieczętował okrągłostołową umowę leżącą u podstaw skorumpowanej III RP, było obalenie rządu Olszewskiego, w czym swój wielki udział mieli zarówno Donald Tusk oraz jego partyjni koledzy (w owym czasie w UW albo KLD), jak też prezes Pawlak, którego wtedy, od ręki, w wyniku czystego targu, uczyniono premierem. Widzowie filmu "Nocna zmiana" na pewno pamiętają, jak wówczas wyglądały zakrawające na zamach stanu rozmowy, w porównaniu z którymi pogaduszki Lipińskiego z Beger to małe piwo. Zresztą ów "handel stanowiskami" był w istocie przez lata – i jest, również na świecie – rzeczą normalną: SLD dostał poparcie PSL za posady i wyniku handlu zyskał Celińskiego i Piekarską, podobnie handlowała Unia Wolności z AWS-em, a jeszcze rok temu politycy PO mówili, że koalicji nie będzie, jak PiS nie pohandluje z nimi resortami siłowymi. Z tym, że wówczas sytuacja był inna, a na czym polegała zasadnicza różnica, zobaczymy, jeśli jeszcze raz przypomnimy sobie, jak w 1992 roku w ciągu jednej nocy zmobilizowano całą armię obcych wydawałoby się sobie ideowo posłów, aby odwołać rząd, który postanowił ujawnić agentów SB spokojnie funkcjonujących w najwyższych organach państwa.
No właśnie – jeśli spojrzeć na tą dzisiejszą jedność Samoobrony, Platformy i SLD oraz wahania się PSL, jeśli przyjrzeć się zarówno chronologii wydarzeń, jak i ich głównym aktorom, można dojść do wniosku, że cała sprawa nie rozbija się o jakąś polityczną korupcję czy też – jak wypadku odwołania Leppera – o sprzeciw wobec cięć budżetowych czy wysyłania polskich wojsk do Afganistanu. Z programu PiS, czemu nie przeczą nawet jego zwolennicy, wykonać udało się niewiele, zresztą po części i dobrze, gdyż z punktu widzenia funkcjonowania gospodarki etatystyczne i socjalistyczne zapędy tej partii więcej przyniosłyby szkody niż pożytku. Jeśli jednak zdecydowano się na ryzykowną koalicję z Samoobroną, to nie po to, aby obniżać podatki czy likwidować okołorządowe agencje, ale aby przepchnąć – między innymi, ale być może przede wszystkim – projekt likwidacji WSI. Jeśli zdamy sobie sprawy, jak istotną rolę tajne służby pełniły w strukturze PRL-u, i jaką dalej, choć w nieco innym wymiarze, pełnią do dziś, po części możemy zrozumieć desperację Jarosława Kaczyńskiego. Mając wiedzę o stanie infiltracji państwa przez starych i nowych agentów – a taką zapewne prezes PiS ma od dość dawna – nie sposób wierzyć, że jakakolwiek naprawa państwa może zostać dokonana be oczyszczenia tej sfery. Inna sprawa, czy pomysł na zastąpienie ichnich agentów naszymi agentami jest rozwiązaniem dobrym, czy w sytuacji nadmiernej centralizacji i biurokratyzacji naszego życia społecznego i politycznego da się uniknąć powrotu patologicznej sytuacji. To kwestia do dyskusji. Natomiast wydaje się niemal pewne, że jakiekolwiek naruszenie istniejącego stanu rzeczy wywoła reakcje obronne. I, obserwując dzisiejsze wydarzenia i ów osobliwy sojusz ponad podziałami, od SLD przez PO po Samoobronę, można podejrzewać, że coś w tym musi być głębszego niż tylko owe harce, o których krzyczą media. Związki SLD z byłymi służbami są oczywiste, w kręgu Samoobrony również kręci się sporo osób związanych niegdyś z WSI. Natomiast jeśli chodzi o PO, sprawa nie jest jasna. Jednak sam fakt, że jej liderzy niegdyś walnie wspierali wspomnianą już "nocną zmianę", zwalczając równocześnie ideę lustracji, a następnie w ten czy inny sposób – w ramach KLD, UW czy AWS – uczestniczyli w budowaniu III RP, daje do myślenia. Można więc podejrzewać, że ich udział w całej hecy nie jest podyktowany jedynie troską o poszanowanie zasad, lecz, podobnie jak w wypadku gwałtownych reakcji na sam pomysł powołania tzw. komisji bankowej, chodzi tu o interesy, o których głośno się nie mówi.
No tak, ale jakież to niejasne i przemilczane interesy mogłyby łączyć PO, SLD i Samoobronę? Cóż, to właśnie jedno z tzw. naiwnych pytań.
29 września 2006 r.
Damian Leszczyński
(Komentarz wygłoszony na antenie wrocławskiego Radia Rodzina)