stdarek
Główna
 
Aktualności
 
Stowarzyszenie
 
Zasady Ideowe-Program
 
Prasa SW Trójmiasto
 
Prasa SW SKP
 
Inne druki ulotne SW
 
Książki i broszury SW
 
"Poza Układem"
 
Prasa inna druk SW
 
Radio SW
 
Terroryści i oszołomy :)
 
Ludzie
 
Relacje
 
Galeria
 
Ciekawe
 
Dokumenty IPN
 

Obchody 25 lecia SWT

 
Linki - strony SW
 
Forum SW

Początek

             Nie pamiętam aby w domu rodzinnym mówiło się o polityce. Nie było takiej tradycji. Ojciec był zawodowym żołnierzem, który, będąc młodym chłopakiem trafił, z malutkiej wioski na Rzeszowszczyźnie, najpierw do kopalni koło Częstochowy (tam poznał mamę) a później, z poboru, do dużego miasta i został. Zaczynał od szeregowca i przeszedł możliwe do osiągnięcia szczeble kariery, robiąc po drodze maturę. W 1980 był starszym chorążym i sekretarzem organizacji partyjnej w sztabie pułku. Mama miała podobną drogę, z malutkiej wioski, za mężem i z małym dzieciakiem trafiła do Gdyni. Różnica była taka, że kosztem olbrzymiego samozaparcia, po drodze ukończyła technikum i później zaoczne studia. Została nauczycielką zawodu w technikum i z czasem, równolegle sekretarzem zakładowej organizacji partyjnej.

            Mieszkaliśmy w blokach wojskowych. Znajomych, rodzice mieli oczywiście z tego grona. Pamiętam też jednego milicjanta, kolegę ojca. W sumie środowisko dość jednorodne, a już szczególnie w traktowaniu ówczesnego świata. Jeśli nawet mieli własne poglądy, nie za bardzo zgodne, z oficjalnie propagowaną linią, to głęboko skrywane.

            W 1970 mieszkaliśmy w centrum Gdyni, przy ul. Abrahama. Widziałem z okna uciekających podwórkami ludzi, stojące na ul. Władysława IV wojskowe scoty i kolumny ludzi w mundurach. Mama odganiała mnie od okna, bo słychać było dużo strzałów, wybuchy. Nad dachami latały śmigłowce. Rodzice szeptali, jak tata wracał z pracy. Nie wiedziałem co się dzieje i dlaczego, ale wyczuwałem bardzo duży niepokój i atmosferę zagrożenia. Byłem wówczas tylko ośmioletnim dzieckiem.

 

W 1979 roku miałem 17 lat. Dużo czytałem i ciekaw byłem świata. Paradoksem było, ale pierwsze audycje RWE i Głosu Ameryki słuchałem jako dzieciak, późnymi wieczorami, udając że śpię gdy ojciec, z mozołem ustawiał stare radio, żeby lepiej było słychać. Wiedziałem, że jest to zakazane i mocno mnie to ekscytowało. Nie słuchałem za często, tylko wówczas gdy ojciec miał ochotę, ale to rozpalało moją wyobraźnię. Ciągle słyszałem o KOR-ze i Jacku Kuroniu. Wyrastał w moich oczach na herosa. Niezłomnego, który walczy i to skutecznie z władzami. Nie pamiętam szczegółów, ale coś działo się w Krakowie, coś związanego z KOR i ubzdurałem sobie, że Kuroń tam mieszka. Chciałem go poznać i w wakacje się tam wybrałem. Nie miałem pojęcia jak go odszukać więc poszedłem po prostu do magistratu i tam, w biurze ewidencji wypełniłem druczek i poprosiłem o adres. Zawiodłem się, bo pani, która tam pracowała nie znalazła nikogo o takim imieniu i nazwisku. Była bardzo uczynna i starała się pomóc mimo, że bez znajomości daty urodzenia nie podawali informacji. Wróciłem więc z niczym i dopiero kilka miesięcy później dowiedziałem się, że pojechałem do złego miasta. Dzisiaj mnie to śmieszy, ale wówczas czułem wielki żal, że nic nie wyszło z mojej wyprawy. Dzisiaj też wiem, że dobrze, że do spotkania nie doszło.

W sierpniu 1980 roku zbuntowałem się definitywnie i cieszyłem buntem innych. Patrzałem jak wali się świat wartości który nie pasował mi, a który miałem na co dzień. Biegałem po mieście, byłem pod stocznią, nosiłem i rozrzucałem ulotki drukowane w stoczni gdyńskiej i cieszyłem się jak wszyscy. Atmosfera była niesamowita i wydawało się, że wszystko się zmieni. Poznałem mnóstwo ludzi, uzyskałem dostęp do prasy i książek bezdebitowych. Zaczytywałem się w nich wypełniając luki z historii. Zachłannie wysłuchiwałem informacji o toczących się od grudnia partyzanckich walkach mudżahedinów z sowietami w Afganistanie. W szkole chciałem imponować kolegom, „wychodziłem przed szereg” i w konsekwencji wywalili mnie. Bunt jednak nie wygasł a że skończyłem właśnie 18 lat to powołałem się na pełnoletniość i opuściłem dom.

            Czasy były gorące a ja młody, chciałem być jak najdalej od wpływu rodziców. Chciałem być w dużym zakładzie, chciałem czuć jedność i radość, tak jak w wakacje przy stoczni. Pojechałem na Śląsk do Bytomia, do kopalni. Zamieszkałem w hotelu robotniczym i tu bajka się skończyła, to byli zupełnie inni ludzie. Liczyła się tylko ciężka praca i możliwość zarobku. Nie było nawet cienia tej atmosfery, którą zapamiętałem z Gdyni. Nie czuło się żadnej jedności, wręcz przeciwnie. Mimo, że zakład był duży to po zjeździe na dół nie miało się kontaktu z wieloma ludźmi, tylko kilku kolegów z brygady a i tak nie było czasu ani możliwości pogadać. Po pracy każdy pędził w swoją stronę. Moje wyobrażenia legły w gruzach, to nie było to.

Po kilku tygodniach wróciłem do Gdyni. Wyczuwało się już nerwowość. Jakaś okazjonalna praca aby tylko zarobić na życie, aby rodzice nie czepiali się. W domu atmosfera napięta. Pamiętam, że ojciec przynosił z pracy plotki, że Solidarność robi listy proskrypcyjne, że szykuje się ostateczna rozprawa z robotnikami. Częste alarmy, goniec z jednostki bywał o najróżniejszych porach. Konflikt narastał i mimo młodego wieku zdawałem sobie sprawę, że polskie warunki nie pozwolą na powtórkę z Afganistanu. Na czynne przeciwstawienie się sowietom, których jednoznacznie uznawałem, jak większość polaków za ciemiężycieli. Zdecydowałem, że nie będę czekał, że chcę prowadzić walkę bezpośrednią, z bronią w ręku. Uznałem, że wystarczy przedostać się do wolnego świata, a stamtąd dalej, do Afganistanu. Nie pomyślałem nawet chwilę, że uda się plan zrealizować legalnie. Przecież paszport był nieosiągalny dla normalnego, młodego człowieka przed wojskiem. W swoim idealizmie nie chciałem czekać, postanowiłem działać, choćby nielegalnie. Kolega „załatwił” książeczkę marynarską, myślałem, że uda się wykorzystać ją do przekroczenia granicy. Nie nadawała się jednak do użycia, nie potrafiłem wymienić zdjęcia i do tego różnica wieku była dużo za duża.

            Musiałem się spieszyć, bo któryś z „kolegów” w międzyczasie wygadał (było to osiedle wojskowe), że mam „lewe dokumenty” i chcę wyjechać do Afganistanu. Milicjanci zaczęli o mnie wypytywać. Postanowiłem działać. Następnego dnia, gdzieś w połowie listopada 1981 roku pojechałem pociągiem do Wisły. Noc poprzedzającą przejście granicy spędziłem w śpiworze na stoku. Padał deszcz i przemokłem do suchej nitki ale nie zwracałem na to uwagi. Adrenalina trzymała mnie na nogach.

            W dzień przeszedłem przez „zieloną granicę”, kilkaset metrów od szczytu Czantorii. Było z tym trochę kłopotów, bo w górach leżał śnieg i starałem się jakoś zamaskować ślady. Uznałem jednak, że bezpieczniej będzie nie czekać do zmroku, bo mogę się pogubić a poza tym, nocny spacerowicz będzie dużo bardziej podejrzany. Przemaszerowałem kilkanaście kilometrów lasami, już po czeskiej stronie, do drugiej lub trzeciej stacji kolejowej od granicy. Pociągiem dojechałem do Pragi i tam poczekałem na ekspres do Paryża. Sprawdziłem, że ostatnia stacja przed granicą niemiecką to Pilzno. Chciałem tam dojechać i dalej próbować wędrować piechotą. Niestety, nie wiedziałem, że kontrola celników zaczyna się w czasie jazdy, zaraz po odjeździe z Pragi i dałem się złapać.

           Przewieźli mnie do więzienia w Pilźnie, gdzie znalazłem w celi napis na ścianie - „Kołodziej”. Nie pamiętam czy było imię ale zdziwiłem się, że siedział w tej celi ktoś, kto nazywał się tak samo jak młody robotnik z gdyńskiej stoczni, którego widziałem przez płot w czasie strajku, ponad rok wcześniej. Do głowy mi nie przyszło, że to mógł być on.

            Pamiętam, że rygor w więzieniu był duży. Na korytarzach była namalowana biała linia, po której więzień miał chodzić. W czasie doprowadzania przez strażnika, gdy, przypadkiem trafiło się na idącego z przeciwka, klawisz kazał stawać jednemu twarzą do ściany. Tak samo było w trakcie otwierania drzwi. Na oknach były założone blachy z przewierconymi małymi otworami. Powietrze dochodziło ale niewiele było widać. Światło paliło się w celach całą dobę. Jedzenie było marne i mało. Zapamiętałem tylko jakieś ciasto, gąbczaste, bodajże buchta na to mówili, wielkości dużego pączka i dość syte. Jedyne co dało się zjeść. Podawali je chyba ze dwa razy w tygodniu, raz z jakimś sosem i kilkoma mikroskopijnymi kawałkami mięsa i raz na słodko. Chleb był czarny i strasznie kwaśny. Więźniowie byli raczej obojętni, chociaż sympatią raczej nie pałali. Klawisze, za to wyraźnie negatywnie nastawieni do polaków. Oberwałem, ze dwa razy jak nie mogłem zrozumieć co do mnie mówią. Z ironią klawisz przedrzeźniał i na protesty odpowiadał „ne rozume”, waląc na odlew. Nie było to dotkliwe bicie, raczej nękanie.

            Po dwóch czy trzech tygodniach przewieźli mnie do Pragi i tam, z innymi już, dwoma polakami, dalej, do jakiegoś więzienia przy granicy. Stamtąd, jakimś małym autem do granicy. Znamienne było, że traktowali polaków jako szczególnie niebezpiecznych. W trakcie transportu skuwali więźniów z białymi pasami na ubraniu, niebezpiecznych z dużymi wyrokami i właśnie polaków. Kajdanki były przypinane dodatkowo do skórzanego pasa, co uniemożliwiało jakiekolwiek ruchy rękoma. Kilka godzin w takiej pozycji nie należało do przyjemności.

            Granica okazała się wybawieniem, żołnierze WSW, którzy nas przejęli zadowolili się zwykłymi kajdankami. Zostałem przewieziony do wojskowego aresztu w Gliwicach i tam przesłuchany. Nie przyznałem się do prawdziwych powodów przekroczenia granicy. Obawiałem się, będąc w więzieniu, otwarcie występować przeciw władzy. Miałem zaledwie 19 lat. Spędziłem w wojskowym areszcie dwie noce i przetransportowano mnie do normalnego, cywilnego aresztu w Bielsku Białej. Tam zastał mnie stan wojenny. Byłem przerażony. Pamiętam przywożonych ludzi z „Solidarności” i po kilku dniach transportowanych dalej, już z wysokimi wyrokami. Nie pamiętam nazwisk ale jeden dostał chyba 3 i pół roku a drugi 4 lata. To było na początku stycznia. 18 lutego przyjechał po mnie transport i pojechałem do Krakowa. Tam w Wojskowym Sądzie Garnizonowym dostałem wyrok: 2 lata więzienia w zawieszeniu na 3 lata. Jestem pewien, że wyrok w zawieszeniu otrzymałem tylko dlatego, że przyjechał na rozprawę ojciec. Był stan wojenny i pamiętam zdziwienie sędziego, gdy na sali zobaczył umundurowanego człowieka z bronią przy pasie. Zapytał kim jest a po uzyskaniu odpowiedzi, wyglądał na skonsternowanego i zalecił tylko zdanie broni do sekretariatu sądu. Myślę, że sytuacja była na tyle nietypowa, że nie bardzo wiedział jak postąpić a niezbyt „politycznie” było zrażać sobie „swoich”. Po ogłoszeniu wyroku przewieziono mnie jeszcze do aresztu w Krakowie, żeby załatwić formalności związane ze zwolnieniem. Po kilku godzinach byłem za murami. Czułem się bardzo niezręcznie. Niewiele rozmawialiśmy. Do Gdyni wróciliśmy „maluchem” ojca, mijając po drodze, zwykłe, liczne rogatki. Obejrzałem sobie dokładnie, jak wygląda „wojna” na „wolności” i nie bardzo mi się to podobało.

            Już następnego dnia usłyszałem w telewizji, że przy próbie rozbrojenia został zastrzelony w Warszawie milicjant. Utkwiło mi to w pamięci i pobudziło wyobraźnię. Wydawało mi się, że w kraju jest szansa na powstanie partyzantki miejskiej prowadzącej walkę bezpośrednią. Czegoś na kształt Armii Krajowej. Kolejne dni rozwiewały te nadzieje. Ulice były smutne, szare. Ludzie bardzo nieufni.  Jeździłem na msze z ojczyznę do Bazyliki Mariackiej i kościoła św. Brygidy w Gdańsku. Brałem udział w tworzonych się po nich manifestacjach. Poznałem młodych, podobnych do mnie ludzi, którzy mieli dostęp do hurtowych ilości bibuły. Rozrzucałem ją z nimi. Chodziłem malować napisy na ścianach. Dostałem też ramkę sitodrukową, małą, wielkości A4 i drukowałem farbą olejną na papierze malutki wizerunek Wałęsy z napisem „Solidarność żyje!”, który później przyklejałem na pudełkach od zapałek i rozkładałem w różnych miejscach, obserwując reakcje ludzi, którzy to znajdowali. Większość zachowywała się jakby znalazła największy skarb. To było budujące i podtrzymywało ducha.

            Podczas majowych, dużych demonstracji w Gdańsku ledwo udało mi się wywinąć przed zatrzymaniem. Uciekając przed ZOMO przewróciłem się i jeden z zomowców złapał mnie za rękaw kurtki. Zerwałem ją z siebie i już nigdy nie odzyskałem. To była niewielka cena za zachowanie wolności.

            Intrygowało mnie dlaczego, mimo determinacji ludzi widocznej podczas majowych manifestacji, podziemne kierownictwo związku wzywa do pokojowych manifestacji, pacyfikuje wręcz nastroje. Wydawało mi się, że marnowany jest potencjał i uznałem, że w ten sposób niczego się nie osiągnie. Komunistyczna władza nie po to spacyfikowała społeczeństwo aby ustępować.

            Usprawiedliwienia, że stan wojenny uchronił nas przed sowiecką interwencją utwierdziły mnie tylko w przekonaniu, że trzeba czynnie przeciwstawiać się sowietom. Że tylko taka forma walki daje szansę na osiągnięcie sukcesu, a jeśli nawet nie to nie stawia nas w pozycji bezwolnej ofiary. Wydawało mi się to wówczas słuszne, bo w Polsce nie widziałem szans na prawdziwą walkę. W swoim młodzieńczym idealizmie uważałem ulotki i manifestacje za protezę, udawanie że coś się robi. Nie odpowiadało mi to.

            Wdrożyłem więc w życie plan mający umożliwić mi udział w walce bezpośredniej. Przyjąłem się do pracy w porcie gdyńskim, na stanowisko sztauera. Nie ważne, że praca była bardzo ciężka, polegająca na ręcznym rozładunku statków. Liczył się dostęp do nabrzeża i wiedza, kiedy i gdzie dany statek wypływa. Dawała też możliwość ukrycia się na wybranej jednostce i tą drogą przedostanie się do Afganistanu. Zdawałem sobie sprawę, że dużo ryzykuję. Miałem przecież wyrok więzienia w zawieszeniu. Uznałem, że warto jednak podjąć ryzyko, bo cel był ważny dla mnie a jego realizacja dawała szansę dołożenia swojej cegiełki w pozbawianie komunistów władzy. Wydawało mi się, że jest to najwłaściwsza droga.

            Kilka dni przed zapowiadanymi na 31 sierpnia 1982 roku manifestacjami, na które sam jeszcze drukowałem i rozlepiałem na ścianach klatek schodowych wezwanie, miał wyjść z portu gdyńskiego masowiec MS „Norwid”. Płynął na daleki wschód, po drodze zawijając do kilku portów. Z poznanym w międzyczasie kolegą, Wieśkiem Krenc postanowiliśmy ukryć się w ładowni. Nie pamiętam czy Wiesiek deklarował udział w walce z sowietami czy też na ten temat, jako dość niebezpieczny nie rozmawialiśmy. Pamiętam, że szczerze nienawidził komunistów. Najważniejsze dla mnie było, że poza deklaracjami chciał coś z tym zrobić.

            Weszliśmy na pokład we wtorek, 24 sierpnia, i poza tym udanym początkiem wszystko potoczyło się nie tak. Przy trapie była informacja, że statek wypływa 25 sierpnia o 12:00 a zawija do pierwszego portu, którym miał być Archus w Danii, następnego dnia o 8:00. Nie braliśmy ze sobą jedzenia, bo nie chcieliśmy w przypadku wykrycia przez WOP przyznać się do zamiaru przekroczenia granicy. Wymyśliliśmy sobie, że w przypadku złapania będziemy udawać, że „zabalowaliśmy” podczas pracy w ładowni i zasnęliśmy.

            Zgodnie z zapowiedzią, po zakończeniu pracy naszej brygady, we wtorek po 16 ładownia została sprawdzona przez celników i zamknięta. Niestety, z niewiadomych dla nas przyczyn statek w środę nie wyszedł w morze. To samo w czwartek. Już zastanawialiśmy się co robić, bo pragnienie mocno dawało się nam we znaki, gdy w piątek, zaraz po 6 rano jednostka opuściła port. Byliśmy pewni sukcesu. W sobotę, koło południa a więc kilkanaście godzin po tym, gdy statek miał zawinąć do pierwszego portu, uznaliśmy, że skoro wyszedł w morze kilka dni później, to pewnie też zmienili pierwszy port i może nawet płyniemy bezpośrednio na daleki wschód. Przez szparę w pokrywie ładowni widzieliśmy łowiące duńskie i niemieckie kutry rybackie. Byliśmy pewni, że jesteśmy bezpieczni. Uznaliśmy, że nie ma sensu cierpieć bez picia, bo to najbardziej dawało się nam we znaki, i musimy się ujawnić. Zakładaliśmy, że jak uchylą ładownię to w razie kłopotów wyskoczymy do wody i przepłyniemy kilkadziesiąt metrów do kutrów. Nasze stukanie w pokrywę po dłuższej chwili przyniosło efekt. Pojawili się marynarze i na nasze prośby uchylili pokrywę, nie na tyle jednak aby można było przez nią przejść. Podali nam tylko napoje i jedzenie. Powiedzieli jednocześnie, że statek wpłynął dopiero w cieśniny duńskie i kapitan podjął decyzję o powrocie do Polski, na redę Świnoujścia. Okazało się, że wypłynęli z Gdyni wcześniej aby być dłużej w morzu (za każdy dzień marynarze dostawali dodatek do pensji w dolarach) a ze względów ekonomicznych płynęli bardzo wolno, aby zużyć mniej paliwa. W porcie mieli być dopiero w poniedziałek rano. Po naszym ujawnieniu kapitan miał jeszcze tyle czasu, aby 6 godzin, już pełną mocą płynąć z powrotem i przekazać nas WOP i zdążyć na czas do pierwszego portu. Tego jednak nie mogliśmy wiedzieć. Oczywiście podczas przesłuchań, prowadzonych w trybie doraźnym, zagrożeni najmniejszym możliwym wyrokiem – 3 lat więzienia, bo postawiono nam zarzut dezercji jako, że port był zakładem zmilitaryzowanym, a ja dodatkowo odwieszeniem wydanego wcześniej wyroku 2 lat, nie przyznaliśmy się do zamiaru przedostania do Afganistanu. To wówczas wydawało się przysłowiowym „samobójstwem”.

 


  

Link   
Szablony stron