stdarek
Główna
 
Aktualności
 
Stowarzyszenie
 
Zasady Ideowe-Program
 
Prasa SW Trójmiasto
 
Prasa SW SKP
 
Inne druki ulotne SW
 
Książki i broszury SW
 
"Poza Układem"
 
Prasa inna druk SW
 
Radio SW
 
Terroryści i oszołomy :)
 
Ludzie
 
Relacje
 
Galeria
 
Ciekawe
 
Dokumenty IPN
 

Obchody 25 lecia SWT

 
Linki - strony SW
 
Forum SW

Żołnierz solidarny - fragment książki Jerzego Pietraszko "Terroryści i oszołomy", wydanej w 2007 r.

      Marek Czachor zaangażował się w jedną z najmniej znanych akcji w historii naszej organizacji. Nie będę o tym pisał nic od siebie. Przytoczę jego opracowanie, które wprawdzie sporządził już dwa lata temu - teraz jednak dopiero będzie opublikowane w całości. Dołączę wywiad, który przeprowadził sam ze sobą (w imieniu Agencji Informacyjnej Solidarności Walczącej) oraz apel, jego autorstwa. Dwa ostatnie teksty ukazały się w czerwcu 89; najpierw we Wrocławiu, potem w Trójmieście.

     Żołnierz Solidarny
     Jest to akcja SW i LDP „Niepodległość” do tej pory nigdy nie opisywana. Chodziło o wyjście z inicjatywą wprost do wojska, z apelem o - ujmując rzecz skrótowo - odmowę walki z opozycją. Pomysł przyszedł mi do głowy być może podczas aresztowania za odmowę służby wojskowej w listopadzie i grudniu 1987 r. Nie jestem pewien terminu, ale jest to prawdopodobne, gdyż konkretne działania podjęliśmy dopiero w połowie 1988 r. Moja matka, Ewa Kubasiewicz, wyjeżdżała w styczniu 1988 r. do Francji, żeby objąć zagraniczne przedstawicielstwo SW, a była już poinformowana o akcji, gdyż zorganizowała wsparcie finansowe od Jerzego Giedroycia. W areszcie w Wejherowie siedziałem w celi „wojskowej”, z oficerami LWP aresztowanymi za różne przestępstwa pospolite, w tym afery gospodarcze. Jeden z oficerów z jednostki w Kołobrzegu siedział już 2,5 roku w śledztwie, w którym oskarżony był również admirał Janczyszyn. Inny, z dywersyjnej jednostki Formoza, siedział za kradzieże sprzętu nurkowego. Byli to ciekawi i - paradoksalnie - chyba porządni ludzie, wykształceni specjaliści, a równocześnie kompletni analfabeci polityczni. Lubiłem ich. Nie mieli pojęcia o sytuacji w kraju, historii, byli dumni ze swoich działań przeciwko „S” w stanie wojennym. Chyba wtedy oświeciło mnie, że trzeba wyjść z akcją bibuły adresowanej wprost do wojska. Coś w rodzaju Akcji „N” robionej przez AK w czasie wojny. Miałem świadomość, że nie jesteśmy w stanie robić bibuły, w której podszywalibyśmy się - jak w Akcji „N” - pod fikcyjną organizację wojskową, gdyż takich rzeczy nie daje się robić nie tkwiąc w tym środowisku - chodzi o specyficzny język, sposób myślenia, wartości, które są rzeczą hermetyczną. Wiedziałem, że taternik od razu pozna drugiego taternika lub cepra, który się podszywa. Byłem przekonany, że tak samo jest z wojskowymi. Trzeba było więc podejść do tego z otwartą przyłbicą. Napisać wprost: Nie jesteśmy żołnierzami, jesteśmy po „drugiej stronie”, jesteśmy przedstawicielami tych, których łapaliście i wsadzaliście do więzień w stanie wojennym. Ale przecież nie ma tak naprawdę dwóch stron, bo wszyscy jesteśmy Polakami i żyjemy w tym samym kraju. Jesteście oszukani. Będziemy więc próbowali przedstawiać wam nasz punkt widzenia, dzielić się z wami informacjami, które są przed wami skrzętnie ukrywane... Apelowaliśmy o nieinformowanie przełożonych o fakcie otrzymania pisemka.

     Byłem przekonany, że w najgorszym wypadku spowodujemy duże zamieszanie w szeregach przeciwnika. Miałem też świadomość, że czerwoni wpadną w szał i się przestraszą. Ponieważ pismo chcieliśmy, przynajmniej w pierwszej fazie, rozsyłać pocztą, potrzebne nam były domowe adresy kadry LWP. Trzeba je było zdobyć, a zbierając takie dane ryzykowaliśmy oskarżenie o szpiegostwo. To już nie była zabawa, a ja nie miałem za grosz zaufania do konspiracji SW. Panowało rozluźnienie (rok 1988) mało kto faktycznie się przejmował podsłuchami itp. Miałem też pomysł, żeby to nie była akcja tylko SW, ale szersza, chodziło o zrobienie wrażenia, że opozycja niepodległościowa zaostrza metody walki, na bardziej bolesne. Skontaktowałem się z Jarkiem Matuszewskim „Piotrem”, „Zenkiem” z władz LDP”N”, kolegą z klasy z ogólniaka mojego przyjaciela Tomka Nawary (do którego jeszcze wrócimy). „Piotr” chwycił pomysł. Postanowiliśmy to zrobić niejako własnymi siłami. Z najbliższego otoczenia wtajemniczeni byli moja żona Magda, Ewa Kubasiewicz, Zbyszek Mielewczyk (robił skład komputerowy „Żołnierza Solidarnego”), Maciek Kuna z UG, Bolek Siedlecki „Bogdan” z SW Trójmiasto, później Romek Zwiercan, Piotr Komorowski i Jurek Kanikuła z SW Trójmiasto, Tomek Nawara i jego żona Mirka, jej koleżanka Kaśka Sapkowska, studentka psychologii UW, która drukowała na sicie - razem z dwiema koleżankami z roku - część nakładu 1 numeru „Żołnierza Solidarnego”. Andrzej Posiewnik, fizyk z UG, zebrał część adresów, z Tarnowa, gdzie wyjeżdżał do rodziny. W adresowaniu kopert brali udział Jacek Zarzycki (kuzyn mojej żony), Jola Gadomska i Daniel Trapkowski, w których mieszkaniu koperty były adresowane, a w późniejszej fazie akcji dołączyli Beata Nitecka, Basia Mielewczyk, Krzysiek Górny. Adam Orzeszek z Wrocławia, kuzyn Marka Kubasiewicza, pomagał je rozsyłać.    
     Część osób wiedziała, że mam coś z tym do czynienia, ale nie wiedziała, że to organizuję i koordynuję. Pilnowałem się, żeby w rozmowach przyjmować formułę sugerującą, iż co prawda podejmujemy różne działania, ale niejako na zlecenie Wrocławia, jako część ich akcji. Prosiłem Kornela Morawieckiego o przestrzeganie formuły anonimowości, żeby np. w jakimś wywiadzie nie ujawnił, że „to organizuje SW Trójmiasto”, ale chyba coś jednak, po okrągłym stole, powiedział. Ruszenie całej akcji skorelowało się z moim ukryciem się. W przeddzień kolejnego procesu o odmowę służby wojskowej zniknąłem. Było to ok. maja-czerwca 1988 r. Adwokat (Eligiusz Włodarczak, później bliski współpracownik Wałęsy i Wachowskiego z okresu obalania rządu Olszewskiego) dał mi do zrozumienia, że z sali rozpraw tym razem nie wyjdę. Miałem już wcześniej przygotowany scenariusz. Umówiony byłem z Tomkiem Nawarą (mój kolega z podstawówki, chemik po UW, mieszkał w Nowym Dworze Mazowieckim, SB go najwyraźniej nie znała, kontakt był zbyt odległy i sporadyczny), że przyjadę do niego. Umówiłem się z Jarkiem Pykaczem, matematykiem z UG, że będzie czekał na mnie w nocy pod cmentarzem witomińskim i wywiezie poza Gdańsk (bodajże do Malborka, gdzie wsiadłem w pociąg warszawski - nie ryzykowałem wsiadania w Gdańsku). Wieczorem, ok. północy, wyszedłem jak zwykle z psem na wieczorne „sikanie” i już nie wróciłem - wszedłem z psem do lasu, którym doszedłem do cmentarza, gdzie czekał na mnie samochód Jarka Pykacza. SB musiała liczyć się z próbą zniknięcia (zresztą sugestia mec. Włodarczaka wychodziła chyba od samego sędziego, najwyraźniej nie zależało im na wsadzeniu mnie), a proces był następnego dnia. Chyba zmyliło ich wyjście z psem - nie przyszło im do głowy, że będę się ukrywał z Gromem, naszym owczarkiem. Mieliśmy wtedy, naszym zdaniem, permanentną obstawę. Ze znajomością z Jarkiem Pykaczem też się nie afiszowałem, spotykaliśmy się tylko na uczelni, bardzo dyskretnie - był jednym z wielu pracowników UG, z którymi miałem do czynienia jako student. Tylko Magda wiedziała na początku gdzie się ukryłem. Nie wiem, czy konsekwencje ucieczki nie okazały się bardzo dramatyczne, jakiś esbek musiał za to oberwać - w czerwcu znaleziono zwłoki mojego wuja Andrzeja Kielasa, brata mojej mamy, śmierć do dzisiaj nie została wyjaśniona. Na pogrzebie, na który nie przyjechałem, aż się roiło od ubecji. Po pogrzebie ekipa z SB wpadła do mieszkania jego syna Michała Kielasa i zrobiła rewizję, nie wiadomo czemu (Michał miał 16 lat, w nic nie był zamieszany, mieszkał z mamą i babcią, które zawsze stroniły od działalności opozycyjnej). Czyli chyba rzeczywiście mnie szukali. Zgroza mnie ogarnia, gdy pomyślę, że Andrzeja zamordowała SB. Wielokrotnie usiłowali go zastraszyć i skłonić do współpracy, straszyli, że „kiedyś znajdą go na torach”. Andrzej pisał na ubecję skargi, pomagała mu w tym moja mama. Niedawno wystąpiła do lPN o zbadanie tej sprawy...  Bardzo pilnowałem reguł konspiracji.
     Odmówiłem Wrocławiowi spotkania po ucieczce, bo bałem się, że złapię ogon (dotychczasowe ich konspirowanie jakoś zawsze przywlekało ogony; później dowiedziałem się, że chciał się ze mną skontaktować Andrzej Zarach) i postanowiłem zająć się organizacją akcji. „ŻS” miał być drukowany przez dziewczyny z Warszawy, które dotąd nic nie robiły w opozycji i były czyste. Adresy w większości zbierałem osobiście. Robiłem tak: jechałem do jakiegoś miasta, na dworcu wsiadałem do taksówki i mówiłem

- Chcę dojechać na takie osiedle wojskowe, wie pan, takie bloki, wielka płyta. Tam mieszka kolega, do którego jadę, ale zapomniałem, jaka to ulica, ale jak zobaczę to rozpoznam...
Po paru słowach taksówkarz coś tam sugerował, potakiwałem, że to może być właśnie to. Pytałem, gdzie ewentualnie jeszcze mogę szukać, gdybym się jednak pomylił. Zawsze działało. Kilkanaście minut po przyjeździe do np. Lublina, znajdowałem bloki wojskowe. Wtedy spisywałem listy lokatorów lub nazwiska z drzwi. Używałem też dyktafonu, czytałem na głos nazwiska i potem przepisywałem. Obskakiwałem tak miasta w całej Polsce. Starałem się, żeby rzut oka na mapę kraju nie wykazywał jakiegoś szczególnego skupiska w rejonie Warszawy, czy Gdańska, ale też żeby się te rejony nie wyróżniały negatywnie.
     Już nie jestem w stanie odtworzyć listy miast. Pamiętam, że zbierałem adresy w Nowym Dworze Mazowieckim, Legionowie, Dęblinie, Lublinie, Wrocławiu, Gorzowie Wielkopolskim, Bydgoszczy, Tczewie, Malborku, Pruszczu Gdańskim, Jeleniej Górze, Szklarskiej Porębie. Pamiętam też Babie Doły w Gdyni (zbierał Zbyszek Mielewczyk), Gdańsk Wrzeszcz, były adresy z Olsztyna, dostarczone przez Mirkę Nawarę i Kaśkę, co drukowała (obie pochodziły z Olsztyna), chyba Kołobrzeg (Maciek Kuna był stamtąd, jeździł też gdzieś indziej, chyba do Zielonej Góry). Wiele adresów dostarczył Bolek Siedlecki. Wysłaliśmy listy na co najmniej kilkaset adresów, może nawet więcej.

  
      Pierwszy numer „ŻS” zawierał cały wywiad z pik. Kuklińskim i informacje o SW i LDP”N”, oraz krótki wstępniak z apelem do wojska. Nie udało się wydrukować całości na sicie. Przez kontakty warszawskie Tomka Nawary (chyba z człowiekiem z ugrupowania „Wola”) załatwiliśmy dodruk na offsecie. Było tego chyba z 3000 egz.

Rozesłaliśmy tego samego dnia z kilku miast (chyba w weekend, żeby zniwelować różnice czasowe dla listów wysyłanych przez jedną osobę z różnych miast). Ja wrzucałem listy np. na poczcie na Świętokrzyskiej w Warszawie. Pojechałem też do Wrocławia do Adama Orzeszka, z którym jego samochodem objeżdżaliśmy okoliczne miasteczka aż pod Opole, wrzucając do skrzynek pocztowych w różnych miejscach. Chyba największa część listów wyszła z urzędów pocztowych Dolnego Śląska, co było zresztą zamierzoną dezinformacją. Później podrzuciłem pół ryzy 1 numeru znajomemu oficerowi z Marynarki Wojennej, z prośbą o wniesienie na teren jednostki na Oksywiu w Gdyni. Zobowiązał się to zrobić, ale nie znam wyniku. Proponował mi też, że wprowadzi mnie na teren jednostki, ale odmówiłem - było to niepotrzebne ryzyko i propozycja wydała mi się podejrzana.
     Jerzy Giedroyc zdenerwował się, gdy zobaczył pierwszy numer - uważał, że sknociliśmy całą akcję: za mały druk, jakość mogłaby być lepsza. Drugi numer był lepszy jakościowo, nakład mniejszy. Druk chyba SW Trójmiasto na offsecie. Były tam m.in. drukowane fragmenty „Żołnierzy Wolności”, Suworowa. Chyba od Jadwigi Chmielowskiej z SW Katowice mieliśmy informację, że na Śląsku bardzo dużo listów z 1 numerem doszło i że zrobiło to wielkie wrażenie. Ponoć panowała opinia, że to robi Wrocław. Przeprowadziłem potem z sobą, jako anonimowym koordynatorem akcji, wywiad, który, o ile mnie pamięć nie myli, wydrukowała na moja prośbę wrocławska SW. Opisywałem tam ideę akcji i bardzo zawyżyłem nakład pisma (chyba mówiłem o 30 tysiącach).
     Jeszcze w czerwcu o mały włos nie zostałem w Gdańsku złapany przez SB. Przyjechałem o świcie do Sopotu i poprosiłem Andrzeja Posiewnika o podrzucenie Magdzie karteczki z adresem, gdzie jestem (mieszkanie w bloku na ul. Partyzantów, koło cmentarza na Srebrzysku, należące do Agnieszki, koleżanki Magdy z UG). Magda bardzo się pilnowała, jak do mnie szła, ale pomimo tego po jej wyjściu, gdy wyszedłem z mieszkania, zorientowałem się, że mam obstawę. Zostałem odprowadzony przez nich do tomu towarowego Cristal we Wrzeszczu, gdzie poszedłem dorobić klucz. Uciekłem wyjściem przeciwpożarowym i dotarłem złapaną taksówką do mieszkania Agnieszki. Mieszkanie opuściłem o świcie i doszedłem do Sopotu lasami i stamtąd jakoś dotarłem do Gdyni, do Bogdana Czapiewskiego (mieszkanie przy dzisiejszej ul. Armii Krajowej, obok Hotelu Gdynia), wybitnego pianisty i naszego przyjaciela. Magda miała przejść w nocy lasem ze Sławkiem Sadowskim w okolice cmentarza witomińskiego, a tam już z Bogdanem miałem ją odebrać samochodem. Magdę i Sławka Sadowskiego spotkałem w lesie koło wieży triangulacyjnej przy cmentarzu. Ale chyba już mnie namierzyli u Bogdana. Jak wychodziliśmy wieczorem do samochodu, było coś nie tak z jednym samochodem zaparkowanym w okolicy, chyba włączył silnik, jak się pojawiliśmy. Bogdan był ubecji znany, mogli podejrzewać, że tam wyląduję. Gdy jechaliśmy do Tczewa, gdzie mieliśmy wsiąść do pociągu, sprawdzała nas drogówka. Później, w Nowym Dworze, w lipcu, było kilka sytuacji sugerujących, że mamy obstawę. Byłem w Gdańsku jeszcze kilkakrotnie jesienią, parę razy kontaktowałem się z „Piotrem” z LD”N” w Dzierżążnie. W sierpniu byliśmy z Magdą jeden dzień w Gdańsku i mieliśmy już pewność obstawy.
    Adresy zbierałem na pewno jeszcze we wrześniu. Ale aresztowania nie było aż do mojego powrotu do Gdyni w styczniu 1989 r., gdy zwinęła mnie WSW za odmowę służby wojskowej.
     Ciekaw jestem, czy w papierach SB i wojska są jakieś ślady po tej akcji. Kiedy nas namierzyli? Faktów związanych z „ŻS” ani naszej roli, nigdy nie ujawnialiśmy. Na początku lat 90. nieżyjący już fizyk z Katowic i -jak się później dowiedziałem - członek Komitetu Wykonawczego SW, Sławek Bugajski, zrobił ze mną wywiad na temat SW (przygotowywał książkę, która nigdy się nie ukazała), ale sprawę „ŻS” pominąłem. Z dzisiejszej perspektywy trzeba przyznać, że SB mogła wiedzieć więcej, niż sądziliśmy, i to z różnych źródeł. Oprócz relacji Jadwigi Chmielowskiej nie mieliśmy żadnego potwierdzenia skuteczności akcji. No i była ona spóźniona.

A oto „wywiad” napisany przez Marka i opublikowany we wrocławskim biuletynie SW.

SOLIDARNI Z WOJSKIEM

Miesiąc temu informowaliśmy o akcji „Żołnierz Solidarny”, zainicjowanej przez Liberalno-Demokratyczną Partię „Niepodległość” i Solidarność Walczącą. Obecnie prezentujemy wywiad z jednym z organizatorów tej akcji.

AISW: Na czym polega akcja „Żołnierz Solidarny”?

Odp.: Na rozsyłaniu na adresy zawodowych żołnierzy i instytucji wojskowych pierwszego numeru pisma „Żołnierz Solidarny”. Pismo firmowane jest przez LDP”N” i SW. Pierwszy numer, poza tekstem redakcyjnym, zawiera całość słynnego wywiadu udzielonego paryskiej „Kulturze” przez płk. Kuklińskiego oraz informację o LDP”N” i SW. Liczymy, że udało nam się dotrzeć bezpośrednio do 10-20% kadry LWP. Część nakładu pisma (35 tyś.) puszczona jest w kolportaż.
Apelujemy do wszystkich osób, do których dotrze „ŻS” o włączenie się do naszej akcji i dalsze wysyłanie pisma na adresy zawodowych żołnierzy. W każdym mieście są bloki, a nawet całe osiedla wojskowe, więc każdy wie, gdzie oni mieszkają. Można wysłać pocztą albo włożyć w drzwi. Uważam, że akcję tę należy rozszerzyć. Nie musi to być tylko bibuła drukowana specjalnie dla nich.
     Już po stanie wojennym miałem dużo do czynienia z kadrą LWP. Byłem zaszokowany, bo cały ruch okresu „Solidarności” spłynął po nich jak woda po kaczce. Byli święcie przekonani o słuszności stanu wojennego. Jest to wynikiem tego, że w latach 80-81 „Solidarność” i reszta opozycji całkowicie ten problem zlekceważyła. Apeluję więc o podchwycenie naszej akcji. Jeżeli to znowu zlekceważymy, będzie to niewybaczalny błąd. Musimy mieć świadomość, że oficjalna „Solidarność” tego hasła nie rzuci. Oni są zbyt uwikłani w układy z władzą, żeby próbować jej autentycznie zagrozić.
W dzisiejszej sytuacji politycznej, gdy interwencja zbrojna byłaby samobójstwem linii Gorbaczowa, komuniści muszą liczyć na LWP i MSW. Trzeba doprowadzić do tego, żeby poczuli się mniej pewnie.
AISW: Nasuwa się analogia z akcją „N” z okresu wojny. Czy była ona dla Was inspiracją?
Odp.: l tak, i nie. Pomysł narzucał się sam i dziwne, że nikt wcześniej na to nie wpadł. Istnieje zasadnicza różnica pomiędzy obu akcjami. W „Akcji N” podszywano się pod nieistniejące organizacje nemieckie. My nie udajemy, że „Żołnierz Solidarny” jest redagowany przez kadrę LWP. Apelujemy do nich niejako z zewnątrz. Apelujemy do nich o solidarność z tymi, których oni uważają za swych wrogów, a przecież tak nie jest, bo chodzi w końcu o nasz wspólny interes, o niepodległą i demokratyczną Polskę. Im się mówi, że „Solidarność” chciała ich wieszać. Teraz mówi im się, że to SW chce wieszać. A tu okazuje się, że ci „krwiożerczy ekstremiści” zwracają się do nich po prostu jak bracia.
 Apel: ADOPTUJ ŻOŁNIERZA!
     Przez 16 miesięcy legalnego działania 198O-1981 „Solidarność” nie zauważyła problemu całkowitej izolacji środowisk wojskowych od źródeł niezależnej informacji. Jak to się skończyło - wszyscy wiemy. Nie powtarzajmy tego błędu.
Apelujemy do całego społeczeństwa o włączenie się do akcji przełamywania tej izolacji.
Proponujemy, aby każdy „zaadoptował” jednego zawodowego żołnierza i wysyłał mu regularnie (lub wkładał w drzwi) prasę niezależną.
Agencja Informacyjna Solidarności Walczącej"


     Klimat akcji ciekawie oddaje też relacja Jacka Zarzyckiego: 

(...)
     Niedawno Zbyszek Mielewczyk przeglądając stare pliki znalazł pięć numerów „Żołnierza Solidarnego” (a więc nie cztery, jak podaje opracowanie opublikowane przez wydawnictwo Yolumen), trzy ostatnie z 1990 r. Zachował się też fragment bazy danych z adresami prywatnymi. Zawierał 5649 adresów z 34 miast. Bolek Siedlecki pamięta, że baza danych adresów instytucji wojskowych liczyła około 8000 pozycji.


 

Link   
Szablony stron