WSPOMNIENIE Basi Frankiewicz:
Najprawdopodobniej moja współpraca
z SW została nawiązana
pod koniec roku 1984, od momentu nawiązania kontaktu męża Edwarda z
Wiesią
Kwiatkowską i Romanem Zwiercanem.
Mieszkaliśmy
w Gdyni na ul. Wolności 43 u Uli i Andrzeja
Laskowskich, którzy nas wspomagali, udostępniając
pomieszczenia do ukrywania
różnych materiałów oraz pomagając w
rozprowadzaniu czasopism podziemnych, które
dostarczano do naszego mieszkania w suterenie, gdzie również
było dużo
pomieszczeń piwnicznych. Służyły one nam także jako schowki przed
ewentualnym
nalotem SB.
Wśród
osób z SW, które się u nas spotykały, byli: Roman
Zwiercan, Jacek Kanikuła, Jacek Parzych, Andrzej Kołodziej. Usytuowanie
domu
było bardzo korzystne, ponieważ można było do niego wejść nie
zauważonym od
strony ul. Szczecińskiej przez zarośnięte ogródki, z czego
często korzystali
Roman Zwiercan i Andrzej Kołodziej, gdy byli ścigani listami gończymi.
Roman w
późniejszym czasie często bywał u nas z Małgosią Żywolewską
(obecną żoną). Ze
względu na bezpieczeństwo Romana Małgosia była swoistą skrzynką do
kontaktów z
moim mężem.
W
roku 1986 często bywaliśmy u pani Marii Polus na sopockim
Brodwinie, w konspiracyjnej drukarni; mieliśmy wtedy czworo dzieci
(Karol 8
lat, Mariusz 6 lat, Łukasz 5 lat i Szymon 3 lata), więc dla kamuflażu
korzystaliśmy z dziecięcego wózka. Podobno drukarnia ta
została namierzona i
esbecy fotografowali wszystkich, którzy do niej wchodzili.
Problemy zaczęły się
w sierpniu 1986 roku.
Po
wpadce dobrze mi znanego kolegi męża Stanisława Knapa
rozpoczęły się ostre jazdy z SB — rewizje, zatrzymanie męża,
zastraszanie
dzieci; nasza praca konspiracyjna została namierzona. Pamiętam jeden z
nalotów,
kiedy to mąż właśnie wrzucał węgiel do piwnicy na zimę. Mimo mojego
ostrego
sprzeciwu nie pozwolono nawet, aby mąż przebrał się w czyste ubrania.
Zabrano
go w takim stanie, jak stał. Chociaż piętnaście minut przed przyjazdem
SB Jurek
Kanikuła został wypuszczony z więzienia i zadzwonił do Uli Laskowskiej,
że Knap
sypie i mogą aresztować Edka, nie zdążyliśmy nawet pomyśleć, a mąż już
siedział
w polonezie; zawieziono go na Okopową do Gdańska, okłamując mnie przy
tym, że
za godzinę wróci i skończy robotę w domu. Po aresztowaniu
męża wjechała druga
ekipa esbeków, celem dokonania rewizji. Zażądałam nakazu, a
pewność siebie i
bezczelność esbeków sprowokowały mnie do brutalnego
działania — złapałam za nóż
kuchenny i krzyknęłam: „Wynocha!” Esbecja wpadła w
popłoch, jeden trzymał
drzwi, abym nie miała do nich dojścia, cała reszta uciekła. Dom był
obstawiony,
żebym czegoś nie ukryła. Po godzinie zjawiły się dodatkowe siły
esbeckie wraz z
jednym mundurowym. Pokazano mi wtedy nakaz, zaś sam mundurowy pozostał
w
obstawie rewidujących. Po moim ostrzeżeniu o zachowaniu ładu i porządku
wszystko zostało przyzwoicie ułożone.
Od
początku czułam, że mąż jest
związany z grupą o radykalnych poglądach, ale nie rozmawialiśmy o
tym — wolałam nic nie wiedzieć ze względów
bezpieczeństwa, bo niejednokrotnie
esbecja groziła mi i mężowi, że nasze dzieci mogą ulec
„przypadkowemu”
wypadkowi, jeżeli mąż nie zaprzestanie działalności w SW.
Długo
nie minęło, a dowiedziałam się o wybuchu pod Komitetem
PZPR w Gdyni. Mąż był wtedy w pracy w stoczni na drugiej zmianie. Po
pracy miał
pojechać do rodzinnego Lęborka. Na drugi dzień, 28 lutego 1987 roku,
ok.
godziny 10 wpadła esbecja celem przeprowadzenia rewizji, sugerując iż
mąż
dokonał aktu terrorystycznego. Ku mojemu zdziwieniu nie interesowali
się
książkami drugiego obiegu, ani też bibułą, tylko materiałami
technicznymi i
narzędziami, jak szczypce płaskie, punktak, cyna, lutownica,
różne przewody,
kombinerki i inne przedmioty. Największym moim zdziwieniem i
zaskoczeniem było,
gdy zdecydowali o zabraniu lampionów, które
należały do dzieci chodzących na
roraty. Zasugerowali mi, że mogą być zapalnikami do bomby. Lampiony te
były
zrobione na kiju z żarówką 4,5 V oraz wyłącznikiem
elektronicznym. Dzieci
oczywiście strasznie płakały, bo było im żal tak starannie zrobionych
lampionów
— nie miały co zanieść do kościoła, za co dostawało się
nagrody od księdza u
ojców jezuitów na Tatrzańskiej. Z pół
godziny tłumaczyłam esbekom, co to są
roraty i do czego służą lampiony, ale byli tak tępi, że żaden nie
zrozumiał, o
co chodzi. Oczywiście zabrane przez SB przedmioty nigdy nie
wróciły do
właścicieli.
Następna
z rewizji, którą dobrze zapamiętałam, była w
kwietniu 1988 roku. Dotyczyła umieszczenia powielacza i uruchomienia
drukarni u
Andrzeja Grzegowskiego na Obłużu w Gdyni. Andrzej był moim kolegą z lat
młodzieńczych. Aresztowano go i w trybie doraźnym został ukarany
grzywną przez
Kolegium w Gdyni. W trakcie tej rewizji znaleziono i zabrano dość dużą
ilość
nielegalnych wydawnictw z mieszkania przy ul. Wolności 43. Udawałam, że
nie
wiem, skąd wzięły się te czasopisma, sugerowałam, że esbecy sami je
przynieśli.
Po rewizji ładnie wszystko poukładali w szafach, gdyż wcześniej ich
tego
nauczyłam. Po wyjściu udali się pewnie do prokuratury, zabierając
znalezione
czasopisma. Został jeden ubecki samochód, był to duży fiat,
który ustawił się
na ul. Wolności, o czym wiedzieli nawet sąsiedzi. Czekali tam na męża,
któremu
udało się uciec i ukrywać, bo dostał wcześniej cynk o wpadce drukarni,
prawdopodobnie od żony Grzegowskiego — Janki.
25
sierpnia 1988 o godzinie 10.30 poszłam na zakupy do
sklepu. Dzieci zamknięte w domu zostawiłam na chwilę
same. W tym czasie przyjechali esbecy
—
biegali wokół domu, pukając w okna i próbując
dostać się do sutereny. Mówili,
że są kolegami taty. Na szczęście dzieci miały doświadczenie z
poprzednich
rewizji i zorientowały się, że to ludzie z SB i nie wolno im otwierać.
Schowały
się w domu, czekając aż wrócę z zakupów.
Dwóch esbeków weszło za mną do
mieszkania, a dwóch zostało na zewnątrz. Pokazano mi nakaz
podpisany przez
prokuratora Bogdana Szegdę. Zaczęli przeprowadzać rewizje. Znaleźli
kilka
egzemplarzy książek drugiego obiegu oraz pojedyncze czasopisma. Na
pytanie, co
robią te egzemplarze u nas w domu, odpowiedziałam po prostu:
„Jeden czyta
Trybunę Ludu, inny tego typu czasopisma”. Znaleźli także
klaser ze znaczkami,
wydany w podziemiu. Oczywiście chcieli go zabrać, jednak po długiej
kłótni i
przekonywaniu, że to prezent dla syna od taty na Komunię, postanowili
dać sobie
spokój. Pech chciał, że w tym momencie przyszedł właśnie z
bibułą Jurek
Kanikuła, który umówił się u nas z nauczycielką
uczącą w liceum języka
rosyjskiego, by jej to przekazać do kolportażu. Na pytania o Jurka
zaczęłam
tłumaczyć, że to mój kuzyn. Zaczęłam zastanawiać się, jak
ostrzec nauczycielkę
Ninę (aktualnie żonę Jurka) przed spotkaniem z esbekami. Nikomu z domu
nie
pozwalano wyjść. Wpadłam na pomysł, że syn Karol musi iść do szkoły.
Przed
wyjściem napakowałam mu bibuły w plecak i powiedziałam na ucho, że ma
iść do
pani Niny i ostrzec ją przed nalotem esbeków. Tak udało się
uratować kolejną
niewinną osobę przed zwolnieniem z pracy, a może i więzieniem. Po
dwóch godzinach
oczekiwania policja zabrała Jurka z bibułą i odjechali.
Wspomnienia
te relacjonuję jako żona i matka zaangażowanego w
działalność konspiracyjną męża, który ryzykował
bezpieczeństwo rodziny, własne
zdrowie a nawet życie. Każdego dnia dzieci wypytywały się mnie
„gdzie jest tata
i czy w ogóle wróci z pracy”. Podziwiam
matki, które poświęciły spokój i ciepło
rodzinne dla walki o wolną Polskę, tj. Hanię Łukowską-Karniej, Jadwigę
Chmielowską oraz wiele innych.
|