Małgosia Zwiercan:
Dzisiaj
już nie pamiętam kiedy, moje życie zmieniło się całkowicie. Były to
dni, może
tygodnie po tym, jak poznałam Romka Zwiercana, ale dla Solidarności
Walczącej gotowa byłam zrobić
wszystko, mimo wielkiego strachu i niepokoju o
bezpieczeństwo dzieci ( Łukasza - 8 lat, Martusi - 3 latka) i swoje.
Niejedną
noc poświęciłam przepisywaniu na maszynie tekstów do
gazetek. Czasami razem z
moją przyjaciółką Ewą Kalisz. Makiety przygotowywał już
razem z nami Roman.
W
maju 1989 roku szykujemy się do manifestacji niepodległościowej pod
pomnikiem
Sobieskiego w Gdańsku. Z Romkiem Zwiercanem w różnych
sklepach kupujemy trzonki
do kilofów.
W
garażu Romek z Jurkiem Kanikułą i chyba Piotrkiem Komorowskim robią
pochodnie.
Stare
szmaty nawijają na trzonki, obwiązują drutem i na kilka godzin wkładają
do
pojemników z jakimś rozpuszczalnikiem. 3 maja jadę z Romkiem
i moją 3-letnią
córeczką do Gdańska. Bagażnik załadowany pochodniami. Wieziemy je w dużym pudle
po ruskim
telewizorze (smrodek rozpuszczalnika czuć na odległość).
W
umówionym miejscu chłopcy w błyskawicznym tempie odbierają
od nas pochodnie i
idą na manifestację. Romek jednak nie może usiedzieć w samochodzie.
Chce
osobiście zobaczyć jaki będzie efekt. Bierze Martusię – moją
córeczkę na rękę,
mnie pod rękę i idziemy. Oczywiście słuchawkę od skanera ma w uchu i
okulary na
nosie.
Efekt
był… piorunujący.
Wykonaliśmy
kawał dobrej roboty. Wracamy do Gdyni.
Woziłam
Romka tam gdzie potrzebował, chodziłam jako łącznik tam gdzie on nie
mógł
osobiście. Przy domku, w którym mieszkałam część garażu
odstąpiłam na podziemną
drukarnię, w której drukowali bibułę, a potem książki.
Pomagałam w składaniu i
oprawianiu książek, wklejaniu okładek w gotowe już środki. Przewoziłam
wydrukowane książki do zaprzyjaźnionej drukarni do obcięcia. Pamiętam,
że
pierwszą poważniejszą pozycją było wydrukowanie 500 – go
numeru Kultury
Paryskiej. Wtedy jeszcze nie mieliśmy kleju do złożenia Kultury w
całość i
Romek wpadł na pomysł - zbijania książki gwoździami. Niezapomniane
chwile i
pomysły.
Potem,
do sklejania książek klej załatwiał nam Edek Frankiewicz – ze
Stoczni.
Romek
żył w takim tempie, jakby chciał nadrobić stracony czas (19-ście
miesięcy
odsiadki) i zarażał mnie swoją energią. Już nie było spokojnych,
nudnych
wieczorów. Często bez planów na następny dzień,
żył po prostu chwilą. Pewnego
popołudnia wpadł do mnie i bez pardonu zapytał czy pojadę z nim
emitować
audycje radia Solidarność Walcząca. Chyba wiedział, że jeżeli tylko
miałam
wolną chwilę na pewno mu nie odmówię.
Oczywiście do nadawania audycji potrzebny był
mój „garbusek”. Trochę
czasu i śmiechu było zanim znalazł akumulator w moim samochodziku.
Podejrzewał,
że może go nawet w ogóle nie ma, ale się znalazł, podłączył
nadajnik i
pojechaliśmy na Brodwino. Dla mnie było to kolejna nowa przygoda.
W
lesie, (Roman tamte strony znał bardzo dobrze) stanęliśmy gdzieś na
wzniesieniu
i zaczęliśmy nadawać. Romek od razu mówił, że nie będzie to
zadawalające bo
niby słaby był zasięg nadajnika, ale audycja wchodziła na pierwszy
program TV,
na koniec podany był komunikat, że jeżeli ktoś nas odbiera prosimy o
potwierdzenie włączając i gasząc światło. I
światełka zaczęły migać jak na choince. Było
to dla mnie nowe, pełne
emocji przeżycie. Taką akcję powtórzyliśmy jeszcze kilka
razy.
Organizowałam
również spotkania i lokale. Wymagało to sporo pracy i
zaangażowania. Osobę
trzeba było umówić, najczęściej pozbyć się ogona i
bezpiecznie, aby nie spalić
mieszkania dowieźć na miejsce. Bardzo często używaliśmy co najmniej
dwóch
samochodów. Jedno
ze spotkań – Jadzi
Chmielowskiej i Ani Walentynowicz- zorganizowałam w domu swoich
rodziców, (pod
ich nieobecność) na ul. Warszawskiej w Gdyni. Blok rodziców
oraz kilka
sąsiadujących jest tak położony, że podwórko sąsiaduje z
ulicą Śląską, a klatka
schodowa ma dwa wyjścia. Na ulicę i na podwórko. Można było
idealnie
wykorzystać ten układ i bezpiecznie niby wchodząc w klatkę, drugim
wejściem
wyjść i szybciutko podwórkiem dostać się do innego bloku.
Tak też zrobiłam.
Spotkanie się udało, nikt nas nie namierzył. Każde spotkanie,
które organizowaliśmy wymagało
wielkiej ostrożności . Rodzicom
przyznałam się dopiero po paru latach, ale byli dumni i szczęśliwi, że
chociaż
w taki sposób mogli pomóc. Pomagali też przy
składaniu książek w tzw. składki
oraz przy oprawianiu książek w okładki.
W
domu przechowywałam materiały wybuchowe i broń, nie wiem skąd Romek ją
przynosił i jak załatwiał. Niestety nie o wszystkim mi
mówił. Po tak długiej
odsiadce był bardzo ostrożny. Wyznawał zasadę, że jak wie on sam jest
pewien na
100 procent, wtajemniczenie drugiej osoby to już tylko 50 procent.
W
sumie nic takiego, może trochę mniej spokojne życie, żeby potem było
lepiej,
nie tylko mnie … .
|