Początek
Nie
pamiętam aby w domu rodzinnym mówiło się o polityce. Nie było takiej tradycji.
Ojciec był zawodowym żołnierzem, który, będąc młodym chłopakiem trafił, z
malutkiej wioski na Rzeszowszczyźnie, najpierw do kopalni koło Częstochowy (tam
poznał mamę) a później, z poboru, do dużego miasta i został. Zaczynał od
szeregowca i przeszedł możliwe do osiągnięcia szczeble kariery, robiąc po
drodze maturę. W 1980 był starszym chorążym i sekretarzem organizacji partyjnej
w sztabie pułku. Mama miała podobną drogę, z malutkiej wioski, za mężem i z
małym dzieciakiem trafiła do Gdyni. Różnica była taka, że kosztem olbrzymiego
samozaparcia, po drodze ukończyła technikum i później zaoczne studia. Została nauczycielką
zawodu w technikum i z czasem, równolegle sekretarzem zakładowej organizacji
partyjnej.
Mieszkaliśmy
w blokach wojskowych. Znajomych, rodzice mieli oczywiście z tego grona.
Pamiętam też jednego milicjanta, kolegę ojca. W sumie środowisko dość
jednorodne, a już szczególnie w traktowaniu ówczesnego świata. Jeśli nawet
mieli własne poglądy, nie za bardzo zgodne, z oficjalnie propagowaną linią, to
głęboko skrywane.
W 1970
mieszkaliśmy w centrum Gdyni, przy ul. Abrahama. Widziałem z okna uciekających
podwórkami ludzi, stojące na ul. Władysława IV wojskowe scoty i kolumny ludzi w
mundurach. Mama odganiała mnie od okna, bo słychać było dużo strzałów, wybuchy.
Nad dachami latały śmigłowce. Rodzice szeptali, jak tata wracał z pracy. Nie
wiedziałem co się dzieje i dlaczego, ale wyczuwałem bardzo duży niepokój i
atmosferę zagrożenia. Byłem wówczas tylko ośmioletnim dzieckiem.
W 1979 roku miałem 17 lat. Dużo czytałem i ciekaw byłem
świata. Paradoksem było, ale pierwsze audycje RWE i Głosu Ameryki słuchałem
jako dzieciak, późnymi wieczorami, udając że śpię gdy ojciec, z mozołem
ustawiał stare radio, żeby lepiej było słychać. Wiedziałem, że jest to zakazane
i mocno mnie to ekscytowało. Nie słuchałem za często, tylko wówczas gdy ojciec
miał ochotę, ale to rozpalało moją wyobraźnię. Ciągle słyszałem o KOR-ze i
Jacku Kuroniu. Wyrastał w moich oczach na herosa. Niezłomnego, który walczy i
to skutecznie z władzami. Nie pamiętam szczegółów, ale coś działo się w
Krakowie, coś związanego z KOR i ubzdurałem sobie, że Kuroń tam mieszka.
Chciałem go poznać i w wakacje się tam wybrałem. Nie miałem pojęcia jak go
odszukać więc poszedłem po prostu do magistratu i tam, w biurze ewidencji
wypełniłem druczek i poprosiłem o adres. Zawiodłem się, bo pani, która tam
pracowała nie znalazła nikogo o takim imieniu i nazwisku. Była bardzo uczynna i
starała się pomóc mimo, że bez znajomości daty urodzenia nie podawali
informacji. Wróciłem więc z niczym i dopiero kilka miesięcy później
dowiedziałem się, że pojechałem do złego miasta. Dzisiaj mnie to śmieszy, ale
wówczas czułem wielki żal, że nic nie wyszło z mojej wyprawy. Dzisiaj też wiem,
że dobrze, że do spotkania nie doszło.
W sierpniu 1980 roku zbuntowałem się definitywnie i cieszyłem
buntem innych. Patrzałem jak wali się świat wartości który nie pasował mi, a
który miałem na co dzień. Biegałem po mieście, byłem pod stocznią, nosiłem i
rozrzucałem ulotki drukowane w stoczni gdyńskiej i cieszyłem się jak wszyscy.
Atmosfera była niesamowita i wydawało się, że wszystko się zmieni. Poznałem
mnóstwo ludzi, uzyskałem dostęp do prasy i książek bezdebitowych. Zaczytywałem
się w nich wypełniając luki z historii. Zachłannie wysłuchiwałem informacji o
toczących się od grudnia partyzanckich walkach mudżahedinów z sowietami w
Afganistanie. W szkole chciałem imponować kolegom, „wychodziłem przed szereg” i
w konsekwencji wywalili mnie. Bunt jednak nie wygasł a że skończyłem właśnie 18
lat to powołałem się na pełnoletniość i opuściłem dom.
Czasy były
gorące a ja młody, chciałem być jak najdalej od wpływu rodziców. Chciałem być w
dużym zakładzie, chciałem czuć jedność i radość, tak jak w wakacje przy
stoczni. Pojechałem na Śląsk do Bytomia, do kopalni. Zamieszkałem w hotelu
robotniczym i tu bajka się skończyła, to byli zupełnie inni ludzie. Liczyła się
tylko ciężka praca i możliwość zarobku. Nie było nawet cienia tej atmosfery,
którą zapamiętałem z Gdyni. Nie czuło się żadnej jedności, wręcz przeciwnie.
Mimo, że zakład był duży to po zjeździe na dół nie miało się kontaktu z wieloma
ludźmi, tylko kilku kolegów z brygady a i tak nie było czasu ani możliwości
pogadać. Po pracy każdy pędził w swoją stronę. Moje wyobrażenia legły w
gruzach, to nie było to.
Po kilku tygodniach wróciłem do Gdyni. Wyczuwało się już
nerwowość. Jakaś okazjonalna praca aby tylko zarobić na życie, aby rodzice nie
czepiali się. W domu atmosfera napięta. Pamiętam, że ojciec przynosił z pracy
plotki, że Solidarność robi listy proskrypcyjne, że szykuje się ostateczna
rozprawa z robotnikami. Częste alarmy, goniec z jednostki bywał o
najróżniejszych porach. Konflikt narastał i mimo młodego wieku zdawałem sobie
sprawę, że polskie warunki nie pozwolą na powtórkę z Afganistanu. Na czynne
przeciwstawienie się sowietom, których jednoznacznie uznawałem, jak większość
polaków za ciemiężycieli. Zdecydowałem, że nie będę czekał, że chcę prowadzić
walkę bezpośrednią, z bronią w ręku. Uznałem, że wystarczy przedostać się do
wolnego świata, a stamtąd dalej, do Afganistanu. Nie pomyślałem nawet chwilę,
że uda się plan zrealizować legalnie. Przecież paszport był nieosiągalny dla
normalnego, młodego człowieka przed wojskiem. W swoim idealizmie nie chciałem
czekać, postanowiłem działać, choćby nielegalnie. Kolega „załatwił” książeczkę
marynarską, myślałem, że uda się wykorzystać ją do przekroczenia granicy. Nie
nadawała się jednak do użycia, nie potrafiłem wymienić zdjęcia i do tego
różnica wieku była dużo za duża.
Musiałem
się spieszyć, bo któryś z „kolegów” w międzyczasie wygadał (było to osiedle
wojskowe), że mam „lewe dokumenty” i chcę wyjechać do Afganistanu. Milicjanci
zaczęli o mnie wypytywać. Postanowiłem działać. Następnego dnia, gdzieś w
połowie listopada 1981 roku pojechałem pociągiem do Wisły. Noc poprzedzającą
przejście granicy spędziłem w śpiworze na stoku. Padał deszcz i przemokłem do
suchej nitki ale nie zwracałem na to uwagi. Adrenalina trzymała mnie na nogach.
W dzień przeszedłem
przez „zieloną granicę”, kilkaset metrów od szczytu Czantorii. Było z tym
trochę kłopotów, bo w górach leżał śnieg i starałem się jakoś zamaskować ślady.
Uznałem jednak, że bezpieczniej będzie nie czekać do zmroku, bo mogę się
pogubić a poza tym, nocny spacerowicz będzie dużo bardziej podejrzany. Przemaszerowałem
kilkanaście kilometrów lasami, już po czeskiej stronie, do drugiej lub trzeciej
stacji kolejowej od granicy. Pociągiem dojechałem do Pragi i tam poczekałem na
ekspres do Paryża. Sprawdziłem, że ostatnia stacja przed granicą niemiecką to
Pilzno. Chciałem tam dojechać i dalej próbować wędrować piechotą. Niestety, nie
wiedziałem, że kontrola celników zaczyna się w czasie jazdy, zaraz po odjeździe
z Pragi i dałem się złapać.
Przewieźli
mnie do więzienia w Pilźnie, gdzie znalazłem w celi napis na ścianie - „Kołodziej”.
Nie pamiętam czy było imię ale zdziwiłem się, że siedział w tej celi ktoś, kto
nazywał się tak samo jak młody robotnik z gdyńskiej stoczni, którego widziałem
przez płot w czasie strajku, ponad rok wcześniej. Do głowy mi nie przyszło, że
to mógł być on.
Pamiętam,
że rygor w więzieniu był duży. Na korytarzach była namalowana biała linia, po
której więzień miał chodzić. W czasie doprowadzania przez strażnika, gdy,
przypadkiem trafiło się na idącego z przeciwka, klawisz kazał stawać jednemu
twarzą do ściany. Tak samo było w trakcie otwierania drzwi. Na oknach były
założone blachy z przewierconymi małymi otworami. Powietrze dochodziło ale
niewiele było widać. Światło paliło się w celach całą dobę. Jedzenie było marne
i mało. Zapamiętałem tylko jakieś ciasto, gąbczaste, bodajże buchta na to
mówili, wielkości dużego pączka i dość syte. Jedyne co dało się zjeść. Podawali
je chyba ze dwa razy w tygodniu, raz z jakimś sosem i kilkoma mikroskopijnymi
kawałkami mięsa i raz na słodko. Chleb był czarny i strasznie kwaśny.
Więźniowie byli raczej obojętni, chociaż sympatią raczej nie pałali. Klawisze,
za to wyraźnie negatywnie nastawieni do polaków. Oberwałem, ze dwa razy jak nie
mogłem zrozumieć co do mnie mówią. Z ironią klawisz przedrzeźniał i na protesty
odpowiadał „ne rozume”, waląc na odlew. Nie było to dotkliwe bicie, raczej
nękanie.
Po dwóch
czy trzech tygodniach przewieźli mnie do Pragi i tam, z innymi już, dwoma
polakami, dalej, do jakiegoś więzienia przy granicy. Stamtąd, jakimś małym
autem do granicy. Znamienne było, że traktowali polaków jako szczególnie
niebezpiecznych. W trakcie transportu skuwali więźniów z białymi pasami na
ubraniu, niebezpiecznych z dużymi wyrokami i właśnie polaków. Kajdanki były
przypinane dodatkowo do skórzanego pasa, co uniemożliwiało jakiekolwiek ruchy
rękoma. Kilka godzin w takiej pozycji nie należało do przyjemności.
Granica
okazała się wybawieniem, żołnierze WSW, którzy nas przejęli zadowolili się
zwykłymi kajdankami. Zostałem przewieziony do wojskowego aresztu w Gliwicach i
tam przesłuchany. Nie przyznałem się do prawdziwych powodów przekroczenia granicy.
Obawiałem się, będąc w więzieniu, otwarcie występować przeciw władzy. Miałem
zaledwie 19 lat. Spędziłem w wojskowym areszcie dwie noce i przetransportowano
mnie do normalnego, cywilnego aresztu w Bielsku Białej. Tam zastał mnie stan
wojenny. Byłem przerażony. Pamiętam przywożonych ludzi z „Solidarności” i po
kilku dniach transportowanych dalej, już z wysokimi wyrokami. Nie pamiętam
nazwisk ale jeden dostał chyba 3 i pół roku a drugi 4 lata. To było na początku
stycznia. 18 lutego przyjechał po mnie transport i pojechałem do Krakowa. Tam w
Wojskowym Sądzie Garnizonowym dostałem wyrok: 2 lata więzienia w zawieszeniu na
3 lata. Jestem pewien, że wyrok w zawieszeniu otrzymałem tylko dlatego, że
przyjechał na rozprawę ojciec. Był stan wojenny i pamiętam zdziwienie sędziego,
gdy na sali zobaczył umundurowanego człowieka z bronią przy pasie. Zapytał kim
jest a po uzyskaniu odpowiedzi, wyglądał na skonsternowanego i zalecił tylko
zdanie broni do sekretariatu sądu. Myślę, że sytuacja była na tyle nietypowa,
że nie bardzo wiedział jak postąpić a niezbyt „politycznie” było zrażać sobie
„swoich”. Po ogłoszeniu wyroku przewieziono mnie jeszcze do aresztu w Krakowie,
żeby załatwić formalności związane ze zwolnieniem. Po kilku godzinach byłem za
murami. Czułem się bardzo niezręcznie. Niewiele rozmawialiśmy. Do Gdyni
wróciliśmy „maluchem” ojca, mijając po drodze, zwykłe, liczne rogatki.
Obejrzałem sobie dokładnie, jak wygląda „wojna” na „wolności” i nie bardzo mi
się to podobało.
Już
następnego dnia usłyszałem w telewizji, że przy próbie rozbrojenia został
zastrzelony w Warszawie milicjant. Utkwiło mi to w pamięci i pobudziło
wyobraźnię. Wydawało mi się, że w kraju jest szansa na powstanie partyzantki
miejskiej prowadzącej walkę bezpośrednią. Czegoś na kształt Armii Krajowej.
Kolejne dni rozwiewały te nadzieje. Ulice były smutne, szare. Ludzie bardzo
nieufni. Jeździłem na msze z ojczyznę do
Bazyliki Mariackiej i kościoła św. Brygidy w Gdańsku. Brałem udział w
tworzonych się po nich manifestacjach. Poznałem młodych, podobnych do mnie
ludzi, którzy mieli dostęp do hurtowych ilości bibuły. Rozrzucałem ją z nimi.
Chodziłem malować napisy na ścianach. Dostałem też ramkę sitodrukową, małą,
wielkości A4 i drukowałem farbą olejną na papierze malutki wizerunek Wałęsy z
napisem „Solidarność żyje!”, który później przyklejałem na pudełkach od zapałek
i rozkładałem w różnych miejscach, obserwując reakcje ludzi, którzy to
znajdowali. Większość zachowywała się jakby znalazła największy skarb. To było
budujące i podtrzymywało ducha.
Podczas
majowych, dużych demonstracji w Gdańsku ledwo udało mi się wywinąć przed
zatrzymaniem. Uciekając przed ZOMO przewróciłem się i jeden z zomowców złapał
mnie za rękaw kurtki. Zerwałem ją z siebie i już nigdy nie odzyskałem. To była
niewielka cena za zachowanie wolności.
Intrygowało
mnie dlaczego, mimo determinacji ludzi widocznej podczas majowych manifestacji,
podziemne kierownictwo związku wzywa do pokojowych manifestacji, pacyfikuje
wręcz nastroje. Wydawało mi się, że marnowany jest potencjał i uznałem, że w
ten sposób niczego się nie osiągnie. Komunistyczna władza nie po to
spacyfikowała społeczeństwo aby ustępować.
Usprawiedliwienia,
że stan wojenny uchronił nas przed sowiecką interwencją utwierdziły mnie tylko
w przekonaniu, że trzeba czynnie przeciwstawiać się sowietom. Że tylko taka
forma walki daje szansę na osiągnięcie sukcesu, a jeśli nawet nie to nie stawia
nas w pozycji bezwolnej ofiary. Wydawało mi się to wówczas słuszne, bo w Polsce
nie widziałem szans na prawdziwą walkę. W swoim młodzieńczym idealizmie
uważałem ulotki i manifestacje za protezę, udawanie że coś się robi. Nie
odpowiadało mi to.
Wdrożyłem
więc w życie plan mający umożliwić mi udział w walce bezpośredniej. Przyjąłem
się do pracy w porcie gdyńskim, na stanowisko sztauera. Nie ważne, że praca
była bardzo ciężka, polegająca na ręcznym rozładunku statków. Liczył się dostęp
do nabrzeża i wiedza, kiedy i gdzie dany statek wypływa. Dawała też możliwość
ukrycia się na wybranej jednostce i tą drogą przedostanie się do Afganistanu.
Zdawałem sobie sprawę, że dużo ryzykuję. Miałem przecież wyrok więzienia w
zawieszeniu. Uznałem, że warto jednak podjąć ryzyko, bo cel był ważny dla mnie
a jego realizacja dawała szansę dołożenia swojej cegiełki w pozbawianie
komunistów władzy. Wydawało mi się, że jest to najwłaściwsza droga.
Kilka dni
przed zapowiadanymi na 31 sierpnia 1982 roku manifestacjami, na które sam
jeszcze drukowałem i rozlepiałem na ścianach klatek schodowych wezwanie, miał
wyjść z portu gdyńskiego masowiec MS „Norwid”. Płynął na daleki wschód, po
drodze zawijając do kilku portów. Z poznanym w międzyczasie kolegą, Wieśkiem
Krenc postanowiliśmy ukryć się w ładowni. Nie pamiętam czy Wiesiek deklarował
udział w walce z sowietami czy też na ten temat, jako dość niebezpieczny nie
rozmawialiśmy. Pamiętam, że szczerze nienawidził komunistów. Najważniejsze dla
mnie było, że poza deklaracjami chciał coś z tym zrobić.
Weszliśmy
na pokład we wtorek, 24 sierpnia, i poza tym udanym początkiem wszystko
potoczyło się nie tak. Przy trapie była informacja, że statek wypływa 25
sierpnia o 12:00 a zawija do pierwszego portu, którym miał być Archus w Danii,
następnego dnia o 8:00. Nie braliśmy ze sobą jedzenia, bo nie chcieliśmy w
przypadku wykrycia przez WOP przyznać się do zamiaru przekroczenia granicy. Wymyśliliśmy
sobie, że w przypadku złapania będziemy udawać, że „zabalowaliśmy” podczas
pracy w ładowni i zasnęliśmy.
Zgodnie z
zapowiedzią, po zakończeniu pracy naszej brygady, we wtorek po 16 ładownia
została sprawdzona przez celników i zamknięta. Niestety, z niewiadomych dla nas
przyczyn statek w środę nie wyszedł w morze. To samo w czwartek. Już
zastanawialiśmy się co robić, bo pragnienie mocno dawało się nam we znaki, gdy
w piątek, zaraz po 6 rano jednostka opuściła port. Byliśmy pewni sukcesu. W
sobotę, koło południa a więc kilkanaście godzin po tym, gdy statek miał zawinąć
do pierwszego portu, uznaliśmy, że skoro wyszedł w morze kilka dni później, to
pewnie też zmienili pierwszy port i może nawet płyniemy bezpośrednio na daleki
wschód. Przez szparę w pokrywie ładowni widzieliśmy łowiące duńskie i
niemieckie kutry rybackie. Byliśmy pewni, że jesteśmy bezpieczni. Uznaliśmy, że
nie ma sensu cierpieć bez picia, bo to najbardziej dawało się nam we znaki, i
musimy się ujawnić. Zakładaliśmy, że jak uchylą ładownię to w razie kłopotów
wyskoczymy do wody i przepłyniemy kilkadziesiąt metrów do kutrów. Nasze
stukanie w pokrywę po dłuższej chwili przyniosło efekt. Pojawili się marynarze
i na nasze prośby uchylili pokrywę, nie na tyle jednak aby można było przez nią
przejść. Podali nam tylko napoje i jedzenie. Powiedzieli jednocześnie, że
statek wpłynął dopiero w cieśniny duńskie i kapitan podjął decyzję o powrocie
do Polski, na redę Świnoujścia. Okazało się, że wypłynęli z Gdyni wcześniej aby
być dłużej w morzu (za każdy dzień marynarze dostawali dodatek do pensji w
dolarach) a ze względów ekonomicznych płynęli bardzo wolno, aby zużyć mniej
paliwa. W porcie mieli być dopiero w poniedziałek rano. Po naszym ujawnieniu
kapitan miał jeszcze tyle czasu, aby 6 godzin, już pełną mocą płynąć z powrotem
i przekazać nas WOP i zdążyć na czas do pierwszego portu. Tego jednak nie
mogliśmy wiedzieć. Oczywiście podczas przesłuchań, prowadzonych w trybie
doraźnym, zagrożeni najmniejszym możliwym wyrokiem – 3 lat więzienia, bo postawiono
nam zarzut dezercji jako, że port był zakładem zmilitaryzowanym, a ja dodatkowo
odwieszeniem wydanego wcześniej wyroku 2 lat, nie przyznaliśmy się do zamiaru
przedostania do Afganistanu. To wówczas wydawało się przysłowiowym
„samobójstwem”.
|