TW Junior
Za poradą Marka Czachora
postanowiłem opisać historię swojej
„współpracy” ze Służbą Bezpieczeństwa.
20 grudnia 1981 r.
wieczorem trafiłem na rewizję w mieszkaniu Marka Czachora
i zostałem aresztowany przez SB. Przewieziono mnie na
komisariat na ul. Portową w Gdyni. Tam czekałem na korytarzu;
widziałem kilkoro znajomych wprowadzanych i wyprowadzanych
z przesłuchania (na pewno pamiętam Ewę Kubasiewicz). Wtedy
przyszedł mi do głowy pomysł, żeby zostać
„podwójnym agentem”.
Podczas przesłuchania nie mówiłem nic,
moim zdaniem, obciążającego kogokolwiek. Podawałem fakty, jak sądziłem,
powszechnie znane, np. że od Marka czasem dostawałem do czytania
„bibułę”, albo że Cezary Godziuk redagował
uniwersyteckie pismo „Reduta” (Czarek powiedział to
publicznie podczas wiecu na Uniwersytecie). Wiedziałem, że lepiej nic
nie mówić, ale chciałem zrobić dobre wrażenie. Swoje
zeznania spisałem i podpisałem. Właściwie — poza
sugestią usunięcia z uczelni — żadnych większych
nacisków na mnie nie wywierano. Od czasu do czasu wchodził
„zły” ubek i podniesionym głosem
informował, że już i tak „wszystko
wiedzą”.
Po kilku godzinach przesłuchujący mnie
„dobry” ubek (przedstawił się jako oficer
kontrwywiadu) zaproponował mi współpracę. Zgodziłem się.
Podpisałem deklarację, dostałem pseudonim Junior. Miałem się spotykać
z tym, który mnie przesłuchiwał; dla moich
znajomych miał być „kolegą Piotrem
z uczelni”. Chyba wtedy umówiliśmy się na
spotkanie za parę dni (wydaje mi się, że po Świętach), gdzieś na ul.
Świętojańskiej; możliwe jednak, że miejsce ustaliliśmy
później, telefonicznie. Dostałem materac do spania (była
godzina milicyjna) i rano mnie wypuścili.
Wróciłem do domu —
wynajmowałem pokój w willi przy ul. Paderewskiego
w Gdyni. Sąsiedni pokój zajmowało małżeństwo
Andrzej i Helena Terlikowscy. Kiedy do nich zaszedłem, był tam
też Roman Truszczyński. Powiedziałem im, że jestem TW i że
zamierzam być kimś w rodzaju Klossa. Chyba tego samego dnia
powiedziałem o tym gospodarzowi, Markowi Stokowskiemu,
a potem swojej siostrze Bożenie Sikorze.
Jakiś czas
później (chyba jeszcze przed Bożym Narodzeniem, ale nie
jestem pewien) pojechałem na Uniwersytet, żeby złapać jakiś kontakt
z podziemiem. Spotkałem Piotra Żelewskiego, który
wielokrotnie był członkiem komitetów strajkowych na naszym
wydziale (Mat.-Fiz.-Chem.), również na początku stanu
wojennego. Zaproponowałem mu swoje „usługi”. Dość
długo wybijał mi to z głowy; wyjaśniał, że zgoda na
współpracę była błędem, a inwigilacja SB nie ma
szans. Nie przekonał mnie.
Nie jestem pewien, czy przed moją rozmową
z Piotrem Żelewskim, czy po (raczej po), odwiedził mnie Marek
Czachor. Jemu też o wszystkim opowiedziałem — on
również mnie przekonywał o głupocie tego, co
zrobiłem i nierealności planów. Marek także mnie do
końca nie przekonał, ale zapamiętałem jego argumenty
i zacząłem patrzeć na swoją sytuację od innej strony.
Z „kolegą
Piotrem z uczelni” pamiętam dwa spotkania; oba
najprawdopodobniej w styczniu 1982.
Pierwszy raz — na ul. Świętojańskiej
w Gdyni. Powiedziałem, że na UG nic się nie dzieje,
a żadnych kontaktów z podziemiem nie mam;
na tym się skończyło. Wydaje mi się, że umówiliśmy się na
telefon.
Drugi raz przyszedł do mnie do domu (nie wpuściłem
go, rozmawialiśmy w drzwiach), zdaje się, że pod koniec
stycznia 1982. Robił mi wyrzuty, że się z nim nie kontaktuję.
Jakoś go zbyłem — nieco wcześniej ostatecznie zrezygnowałem
z roli podwójnego agenta, ale nie zdobyłem się,
żeby powiedzieć o tym ubekowi w twarz.
Bodajże w lutym zadzwonił do mnie, żeby
się umówić na spotkanie. Powiedziałem, że nie chcę się już
z nim spotykać i nie będę współpracował
z SB, na co zagroził, że poinformuje o wszystkim
moich znajomych. Odparłem: „I tak już wszystko
rozgadałem”. Był wyraźnie rozczarowany, próbował
jeszcze mnie namawiać, ale odaprłem, że nie mam nic więcej do
powiedzenia i odłożyłem słuchawkę. Nigdy więcej się
z nim nie spotkałem (kilka miesięcy później,
z daleka, widziałem go na ulicy).
Prawdopodobnie Służba
Bezpieczeństwa wiązała ze mną jakieś nadzieje. Gdzieś około 1987 roku,
podczas rewizji u Marka Czachora, SB zabrało moją legitymację
studencką (na marginesie — sfałszowaną). Zostawili kartkę
z informacją, gdzie mam się po nią zgłosić — było
tam napisane „kapitan Panybok” i numer
pokoju na Okopowej. Poszedłem tam z kolegą (to chyba był
Andrzej Terlikowski), który czekał na mnie na ulicy.
„Kapitana Panyboka” nie było, a jego
kolega przyjął mnie bardzo życzliwie (czułem się jak dobry znajomy
Panyboka). Oddał mi legitymację i powiedział, kiedy mogę
zastać Panyboka.
Tego samego roku zgłosiłem się do biura
paszportów w Gdyni na Portowej w związku
z wnioskiem, który złożyłem parę tygodni wcześniej.
Tam kazano mi czekać, bo „ktoś chce ze mną
rozmawiać”. Po jakichś 30 minutach pojawił się ten
„ktoś” (nie przedstawił się, ale skojarzyłem go
z Panybokiem). Przeglądając jakieś papiery zapytał, jak to
będzie z naszą „dalszą
współpracą”. Odpowiedziałem, że nigdy nie
współpracowałem z SB i nie będę
współpracował. Zadał kilka pytań o Marka Czachora
— za każdym razem odmówiłem odpowiedzi. Wtedy
oświadczył, że paszportu „oczywiście” nie dostanę.
Kiedy odparłem, że pewnie i tak bym nie dostał, bo odesłałem
książeczkę wojskową, był bardzo zdziwiony — nic
o tym nie wiedział. Na tym rozmowa się skończyła.
W tym samym roku zostałem
zatrzymany pod Sądem Marynarki Wojennej w Gdyni (na Kamiennej
Górze), gdzie przyszedłem na proces Marka Czachora. Po
przewiezieniu do komisariatu na Portowej, na przesłuchaniu odmawiałem
odpowiedzi na wszystkie pytania (nie pamiętam, jakie)
i wkrótce (po przesłuchaniu pozostałych
zatrzymanych) mnie wypuszczono.
W lipcu 1989 r. zostałem aresztowany na 50 dni
(wyrok kolegium) za „świadome pozbycie się osobistego
dokumentu wojskowego” (w 1987 r.). Najpierw zawieziono mnie
na komisariat na Waryńskiego; tam próbował ze mną rozmawiać
dzielnicowy. Zapytał mnie o Marka Czachora; kazałem
zaprotokołować pytanie, odmówiłem odpowiedzi
i milicjant dał sobie spokój (prawdę
mówiąc, wściekł się...). Potem przewieziono mnie do aresztu
na Owsianej w Gdyni, gdzie spędziłem noc. Tam odwiedził mnie
w celi dyżurny policjant i rozmawialiśmy
o przestępczości wśród młodzieży
(głównie o satanistach). Następnego dnia zawieziono
mnie do Gdańska na Kurkową, gdzie funkcjonariusze załatwiali ze mną
rutynowe sprawy, związane z odsiadką. Wypuścili mnie po
sześciu dniach, w sierpniu 1989 r.
Więcej
kontaktów „operacyjnych” nie miałem.
Swojej
„agenturalności” nie ukrywałem, choć się
z nią nie afiszowałem. Zwykle wspominałem o tym,
kiedy taki temat wypłynął podczas rozmowy. Mówiłem
o tym bliskim znajomym, m.in. siostrze (Bożena Lech-Sikora),
Magdalenie Kowalskiej (obecnie Czachor) Tomaszowi Raganowiczowi,
Aleksandrze Łacinie (obecnie Raganowicz), Jackowi i Mirosławie
Ostrowskim, Andrzejowi Terlikowskiemu, Romanowi Truszczyńskiemu,
Markowi Stokowskiemu, Marii Nietupskiej (obecnie Dąbkowska);
mówiłem także współpracownikom
z podziemia — głównie Solidarności
Walczącej — np. Barbarze Formelli (obecnie Mielewczyk
— moja żona), Andrzejowi Kołodziejowi. Miałem wrażenie, że to
jest fakt powszechnie znany — czasem ktoś żartem nazywał mnie
„Junior”, np. Wojciech Pytel, Anna Brodzikowska
(obecnie Pytel).
Raz świadomie zataiłem tę plamę. Na początku 1982
r. szukałem jakiegoś kontaktu
z „konspirą”. Spotkałem Janusza Prendotę
(szefa NZS-u na wydziale Mat.-Fiz-Chem. Uniwersytetu Gdańskiego)
i prosiłem o coś do roboty; o podpisaniu
deklaracji współpracy nie wspomniałem, bo chciałem dobrze
wypaść. Odłożyłem to na później, ale w końcu mu nie
powiedziałem.
W dalszym ciągu nie mam
nic przeciwko temu, żeby informacje dotyczące moich
kontaktów ze Służbą Bezpieczeństwa rozpowszechniać
i wykorzystywać w godziwych celach.
Zbigniew Mielewczyk
|