Czapka-niewidka
Ponoć szczęśliwi czasu nie
liczą. Ja też nie zwróciłem uwagi na datę, kiedy bladym
świtem znalazłem się w Krakowie z plecakiem pełnym
bibuły. Spacerowałem kilka godzin po pustej Starówce,
wreszcie zastukałem do furty klasztoru karmelitanek bosych
i poprosiłem o spotkanie z siostrą
Stanisławą. W rozmównicy wymieniliśmy się
plecakami, opowiedziałem, co słychać poza klauzurą,
„Ciotka” zapewniła mnie o swoich
modlitwach, po czym — zaopatrzony w błogosławieństwo
— wyszedłem na ulicę.
Chyba się zamyśliłem po drodze, bo dopiero
w pobliżu dworca PKP zauważyłem, że wokoło jest pełno patroli
ZOMO; legitymowali zwłaszcza młodych ludzi, sprawdzali bagaże. Teraz
dopiero uświadomiłem sobie, że mamy 1 maja, więc szykuje się
zadyma. Już dochodziłem do peronu, gdy zza kiosku wychynęło kilku
ZOMO-wców.
— Te, cho no tu! — wielki drab
wyciągnął palec w moim kierunku.
„No to kicha” —
pomyślałem. Rozpiąłem pas biodrowy, przygotowując się do ucieczki
— szkoda bibuły, ale z ciężkim bagażem nie miałem
szans. „Plecakiem w brzuch i dyla! Pod
wagon, na tory, a potem... się zobaczy” —
kombinowałem.
Po paru krokach zauważyłem, że ZOMO-wiec patrzy
jakby nie na mnie, jego palec też wskazuje trochę obok. Minąłem go na
miękkich nogach, po czym zerknąłem za siebie. Parę metrów
dalej szedł osobnik równie podejrzany, jak ja —
brodaty młodzieniec w okularach — ani chybi element
antysocjalistyczny; to jego milicjant sobie upatrzył. Już
z okna pociągu widziałem, jak chłopakowi przetrząsają torbę.
„Ale dlaczego mnie nie zatrzymali? Ślepota ich dopadła, czy
co?” — dziwiłem się.
Nazajutrz rano byłem już w Gdyni.
Zadzwoniłem do odbiorcy bibuły, żeby się umówić.
— Jutro? Jesteś pewien, że JUTRO? Do
Gdańska? Zastanów się, może jednak pojutrze?
— Nie, wolę jutro. Pojutrze mi nie
pasuje.
— Jak chcesz, ale to chyba nie jest
dobry pomysł.
Zawiodła mnie rewolucyjna czujność — nie
zwróciłem uwagi na te słowa. Zapomniałem, że jutro będzie
3 maja. Szczęśliwi czasu nie liczą...
Dzień później wsiadłem
w kolejkę elektryczną SKM. W Gdańsku obudził mnie
konduktor.
— Panie, koniec jazdy! Jak pan chcesz,
to wysiadaj.
— Jasne, że chcę! — Złapałem
plecak, wyskoczyłem na peron, przetarłem zaspane oczy
i zdębiałem. Zadyma, jakiej świat nie widział: walka wręcz na
peronach, biegające grupy — jedni z pałkami, inni
z flagami, deskami, rurkami, kamieniami; na ulicy polewaczki,
„suki”, a spoza chmur gazu łzawiącego
widać „Orbis” z ogromnym neonem:
„WELCOME TO POLAND”.
Drzwi kolejki się zamknęły — nie miałem
odwrotu, więc ruszyłem między walczących, biegających, rzucających
i strzelających. Jakimś cudem wydostałem się z oka
cyklonu, dotarłem na Stare Miasto. Tu wprawdzie już walk nie było, za
to patrole na każdej rogatce — zatrzymywali, przeglądali
bagaże, legitymowali wszystkich... tylko nie mnie.
W ogóle nikt nie zwracał na mnie uwagi.
„Jakby mnie nie widzieli” — przyszło mi
do głowy.
Wreszcie dotarłem na miejsce. Jeszcze tylko jedno
podwórko dla zmyłki, przepisowe przejście przez piwnicę,
żeby zgubić ewentualny ogon, i dzwonię
w umówiony sposób.
— Jak tyś się przemycił z tym
plecakiem?!
— To proste — czapka-niewidka!
— nadrabiałem miną, usiłując ukryć drżenie kolan.
— Przecież nie masz czapki...
Po tygodniu byłem znowu
w Krakowie u siostry Stanisławy.
— A, to pan! Udało się panu? Chwała
Bogu! Bo jak pan był ostatnio, to myśmy przez okno zobaczyły milicję na
ulicach, i cały czas się modliłyśmy, żeby pana nic złego nie
spotkało, żeby nie zatrzymali, żeby pana w ogóle
NIE WIDZIELI...
Zbigniew Mielewczyk
|