Antykomunistyczne
stypy
W PRL-u za kołnierz się
nie wylewało.
— Dużo pan pije? — pyta
lekarz, patrząc na drżące ręce pacjenta.
— Eee, tylko okazyjnie.
— To znaczy?
— To znaczy, że każda okazja jest dobra!
Taki dowcip kursował w PRL-u. Każda
okazja jest dobra, a co dopiero, kiedy umiera
I sekretarz KPZR! To koniecznie trzeba oblać!
I naród ofiarnie spełniał patriotyczny obowiązek.
10 listopada 1982 roku podeszła do mnie na ulicy
jakaś starsza pani i chwyciła za łokieć.
— Wie pan? Breżniew nie żyje!
— ??!!?!?!
— Radio podało. Chyba żałobę ogłosili
— szepnęła rozpromieniona. — Ja pana widziałam, jak
pan rozdawał ulotki, to pomyślałam, że panu powiem.
Wieść rozchodziła się lotem błyskawicy.
W kolejkach, na przystankach, na ulicach ludzie sobie
gratulowali, knajpy się zapełniały, meliny obniżyły marże —
wódka lała się strumieniami. Gdynia świętowała
w patriotycznym uniesieniu.
Trochę ponad rok później podobną
radością uraczył nas kolejny gensek — Czernienko. Minął
następny rok — przyszła kolej na Andropowa.
Szedłem wtedy Świętojańską ze Zbyszkiem Łąkowskim,
kiedy dotarła do nas ta wiadomość. Niewiele myśląc, wstąpiliśmy do
najbliższej restauracji. W „Ermitage'u”
panowała senna atmosfera. Przy stolikach, popijając
„oranżadę” i ćmiąc Marlboro, siedziało
kilka kobiet o umęczonych twarzach, a za kontuarem
przysypiał barman.
— Poprosimy po kielichu!
Barman zerknął na zegarek.
— Za godzinę — mruknął.
Wyjaśnienie dla młodzieży: zgodnie z ustawą
o wychowaniu w trzeźwości, w PRL-u życie
zaczynało się o 13:00 — dopiero od tej godziny wolno
było sprzedawać alkohol. Trunki podawało się, rzecz jasna, wcześniej,
ale w konspiracji, zaufanym osobom, np. w butelkach
od oranżady.
— Panie, towarzysz Andropow nie żyje.
Żal nam serce ściska, musimy się napić.
— Poważnie? — barman zaczął
się budzić. Jeszcze raz spojrzał na zegarek.
— A, ch... — machnął ręką.
Postawił na ladzie trzy kieliszki i nalał
„Wyborowej”. Chwycił jeden, stanął
w uroczystej pozie i wzniósł toast:
— Zdrowie... Eee, to znaczy... chciałem
powiedzieć... Za spokój duszy towarzysza Andropowa!
Znad stolików zerknęło
w naszym kierunku kilka par podkrążonych oczu, zmarszczone
brwi świadczyły o wielkim wysiłku umysłowym. Wreszcie treść
toastu zaczęła docierać do skacowanych głów —
wymięte twarze rozpogodziły się, w górę uniosły się
szklanki z „oranżadą”. Gdynia zaczęła
świętować...
Nazajutrz rano prezes
Akademickiej Spółdzielni Pracy
„Absolwent” Adam Bojek odebrał telefon od Andrzeja
Terlikowskiego.
— Co? Kogo? No dobra, trzeba działać!
Ruszył do Tadeusza Ostrowskiego, zaopatrzeniowca.
Wszyscy wiedzieli, że jest ubekiem, tylko jemu się wydawało, że to
tajemnica.
— Tadziu, masz wyciągnąć Zbycha
Mielewczyka. Gliny go zwinęły.
— Ale zaraz... Dlaczego ja? Co ja mogę...
Adam chwycił go za fraki:
— Tadziu, nie p... Rusz się! —
Zaciągnął go do telefonu, wręczył słuchawkę i Tadziu zaczął
dzwonić. Po kilku telefonach wykonanych z pamięci odwiesił
słuchawkę i powiedział:
— Załatwione. Zbychu jest
w izbie wytrzeźwień. Zaraz go wypuszczą.
Zbigniew Mielewczyk
|