Marek Bieliński
- relacja spisana z taśmy 20.11.2009 r.
Ja
tam na początku nic
szczególnego nie robiłem. Ot, takie normalne szkodzenie
komuchom. Dokuczaliśmy
donosicielom i partyjnym aktywistom. Jak prawdziwi Polacy.
Na
początku stawialiśmy
czerwone stemple partyjnym na kartach zegarowych a potem już szkoda
było czasu
więc kąpaliśmy całe karty w czerwonej farbie. Nie mogli się wyliczyć z
godzin
pracy.
Brzeziński, komuch, miał
zielonego malucha, zresztą kilka takich za zasługi czerwoni dygnitarze
dostali
i sekretarze z innych wydziałów też takie mieli. Co najmniej
dwa były
identyczne. Przebijaliśmy temu Brzezińskiemu opony mnóstwo
razy. Pamiętam, że
zaczęliśmy od jednej to wymienił tylko koło i dużo czasu mu to nie
zajęło.
Zrobiłem więc z elektrod takie kastety, że było kilka naostrzonych
bolców i jak
uderzaliśmy w oponę to od razu kilka dziur się robiło. Nie nadawała się
taka
opona do naprawy a rozwalaliśmy potem, od razu cztery koła. Brzeziński
pilnował
tego malucha na każdej przerwie. Stawiał go koło wydziału
szkoleniowego, gdzie
niby było bezpiecznie ale my rozwalaliśmy zaraz jak tylko do pracy
przyjechał.
Jeszcze przez bramę nie przeszedł a upilnowaliśmy i już miał
podziurawione
koła. Kierownikowi Grudzińskiemu malowaliśmy sprayem po aucie
różne hasła i jak
dostał talon na samochód, też nowy, zielony fiat to
od razu miał cały porysowany
i podziurawiony jak sito bo „kastety” rozwalały
cienką blachę bez problemu.
Podobnie potraktowany został duży fiat z
przydziału PZPR, kierownika narzędziowni, towarzysza Bieli.
Odnośnie niszczenia
samochodów partyjniaków to ukoronowaniem
była akcja, jak nowiutkie lakierowania
potraktowaliśmy kwasem solnym. Załatwiłem trzy lub cztery butelki kwasu
z
Klimoru. Jak wylaliśmy taką butelkę po winie na auto to za chwilę nie
było go
widać, tylko sama piana.
Smarowaliśmy
też drzwi, tam gdzie mieszkali, co gorliwszym komuchom lub
donosicielom. Najczęściej farbą ale były też polewane kwasem solnym a
nawet zdarzało się, że kałem. Cuchnęło mniej, jak śmierdziele z kwasu
masłowego, które rozbijaliśmy w biurowcu dyrekcji
ale
widok był niezły. Śmierdziele były w takich ampułkach jak zastrzyki,
wystarczyło rozdeptać i szybko zwiewać. "Capiło" niemiłosiernie.
W
odpowiedzi na nasze działania powołali specjalny oddział
SB, na górze, na wydziale K2 ale niewiele to
dało. Ubecy nic się nie dowiedzieli,
ludzie nie chcieli z nimi rozmawiać. Mnie wezwali tam tylko raz ale
pytali o
Tyrke i Frankiewicza. Powiedziałem, że nic nie wiem i dali mi
spokój.
Malowaliśmy na suwnicach
hasła antykomunistyczne, to zawsze po pracy. Przedostawaliśmy się na
wydział w
nocy i poza malowaniem, zawsze przed zapowiadanymi strajkami
rozwalaliśmy w
środku manetki i wstawialiśmy pręt na zwarcie. Nie dało się tego
naprawić od
razu i musiał być przestój choćby esbecy stali przy każdym
pracowniku. Malowania
powtarzaliśmy wielokrotnie i w końcu majster wymieniał
kłódkę co tydzień, bo myślał,
że mamy dorobiony klucz. Nic to nie dawało, zapychaliśmy mu te
kłódki i
zaślepialiśmy waląc punktakiem. Znowu mieli problem, bo nawet żeby
przeciąć kłódkę,
to musieli latać na inne wydziały po szlifierki a tam się z nich
śmiali, że do
swoich nie mogą wejść. Nie dawało się więc zachować w tajemnicy i po
pół
godzinie cała stocznia się śmiała.
Podczas jednego malowania, w
nocy przyszedł jeden z majstrów lub mechanik. Schowaliśmy
się
pod płyty z Korsakiem. Mimo tego zauważył ponoć Mirka, ale bał
się
zareagować. Rano też nie przyznał się
esbekom, że coś widział. Miałby umoczone gdyby wydało się że nie
zareagował.
Pamiętam też, jak Frelichowi,
jednemu z nadgorliwych partyjniaków na wydziale, wzięliśmy
szafkę ubraniową z szatni i
wykąpaliśmy w łazience. Wstawiliśmy na górę i nalaliśmy
pełno wody. Jak
przyszedł się przebierać to wszystko pływało. Siedział potem kilka
godzin w
kanciapie i suszył, żeby do domu jechać. Z tą kanciapą to też były
śmiechy, bo
miała tylko jedne drzwi i nie raz blokowaliśmy go w środku. Wrzeszczał
na całe
gardło, żeby go wypuścić ale wszyscy udawali, że nic nie słychać.
Blokowanie drzwi najbardziej
widowiskowe było jak partyjni mieli zebranie, w sali gdzie było jedno
dojście a
drugie, awaryjne tylko przez kuchnie. Stachowiak – sekretarz
główny pilnował i
czekał pod drzwiami ale nie upilnował.
Wrzucaliśmy świece dymne
przez wentylator z dachu. Heniek Parszyk zablokował główne
wejście ale bał się
zablokować te drzwi przez kuchnie, żeby się nie podusili. Panika była
duża,
część uciekała przez okna, inni wrzeszczeli, że ich trują. Bali się
potem w tej
sali spotykać, a już nigdy podczas pracy.
Podczas jednej z manifestacji
pierwszomajowych rzuciliśmy też granat z gazem łzawiącym bezpośrednio
pod
trybunę z oficjelami. Zrobiło się zamieszanie i cały, oficjalny
pochód
rozleciał się na kawałki.
Osobną sprawą było
angażowanie się w poważniejsze rzeczy. Jak zacząłem kombinować z bronią
to już
mocno uważałem, bo tajemnica jest tylko wtedy jak wiedzą dwie osoby.
Jak więcej
to już nie i dlatego jak coś robiliśmy to w dwie, maksymalnie trzy
osoby. Roman
(Zwiercan) poprosił mnie żebym robił części do pistoletu. Heniu Parszyk
nie
chciał ryzykować bo za dużo osób wiedziałoby o tym. Ja
załatwiłem, że chłopak
(Bolek) z Rumi robił to na warsztacie wydziału TG. Wyjechał
później w
kieleckie, w swoje rodzinne strony i nie mam z nim kontaktu. Wydaje mi
się, że
wywalili go pod jakimś pretekstem ze stoczni.
Pamiętam, że chodziłem z nim
i jeszcze z kimś do lasu strzelać z tego co robił, ale generalnie on
spotykał
się ze Zwiercanem beze mnie.
Przywoziłem trotyl i
zapalniki od znajomych z Gdyni, z Babich Dołów. Zapalniki
były co najmniej 4 sztuki a
trotylu 6-8 kostek. Niewiele, ale zawsze mogło się przydać.
Bogdan Pełka też przywoził
materiały wybuchowe ze śląska, chyba z kopalni.
Kiedyś przywiozłem cały
pocisk, gruby jak ręka. Na W2 zrobiliśmy eksperyment i wsadziliśmy go
do rury,
jak do lufy. Zaślepiliśmy jeden koniec i podgrzaliśmy palnikiem. Było
po pracy,
nikogo na hali nie było i jak gwizdnęło to nawet śladu po rurze nie
było.
Wyleciała przez świetlik w dachu, tylko szkło się posypało. Widział to
Koniczka, czy Karkoszka ale nikomu nie powiedział.
Pod
koniec 1986 roku robiłem
rury do bomby dla Romana. Ze wskazówek, które mi
przekazał, jak mają być
zrobione domyślałem się do czego mają służyć, mimo, że nie powiedział.
Dwie
pierwsze przekazałem mu osobiście podczas spotkania. Następne
zostawiałem za
terenem stoczni, za kioskiem w trawie. Ktoś je musiał odbierać ale nie
wiem
kto. W sumie zrobiłem ich 10 lub 12, wynoszone były zawsze po dwie
sztuki.
Nigdy nie zostawiałem ich w stoczni.
Pamiętam, że zaraz po wybuchu
pod komitetem partii ubecy "trzepali" szafki ale nie u nas. Na
warsztacie elektryków u
Tadzia Karwowskiego. On był taki krzykacz i od razu był podejrzany.
Zresztą, niedługo po tym
wywalili go ze stoczni, zaraz po tym jak podczas jakiegoś strajku
poszedł sam z
flagą na bramę. Znaleźli jakiś pretekst i pozbyli się go jak wielu
innych.
|