|
|
Trudny
rok - 1987
Trudny Rok -1987.
Był styczeń 1987 roku. Święta Bożego Narodzenia
spędziłem w ciszy
i spokoju z Ewą i Dominiką. Scaner milczał, więc chyba ubecy
odpoczywali. Powoli mijała świąteczna aura trzeba było
powrócić
do codziennych zajęć. A to oznaczało nocne wędrówki po
lasach
ciągłe oglądania się za siebie, obawa o najbliższych i nurtujące
pytanie - Jak długo to wszystko potrwa? Wystarczy jednak
jedno,
drugie spotykanie organizacyjne, kilka godzin politycznych dyskusji i
wszystko wraca do normy.
Po powrocie z Wrocławia na początku
lutego spotykam się z Romkiem Zwiercanem i dowiaduję się, że jesteśmy
gotowi do rozpoczęcia działań dywersyjnych. Pewną koncepcję mam już
gotową. W ostatnim okresie nasiliły się brutalne działania
represyjne przeciw opozycji. Wszystko wskazuje na to, że po mordzie na
ks. Jerzym bezpieka poczuła się bezkarna. Jestem przekonany, że należy
pokazać im, iż rzeczywistość może okazać się dla nich przykra i taki
sygnał może być poważnym ostrzeżeniami dla zwykłych
milicjantów
i ubeków. Drugi ważny argument to tajne rozmowy części
opozycji
z władzami. - Wielu moim znajomym wydawało się to, co
napisałem
przed rokiem w Biuletynie "SW" Trójmiasto czystą fantazją. W
/?/
numerze naszego biuletynu popełniłem krótki artykuł pt..
"Pułapka". Z posiadanych przeze mnie informacji wynikało
wówczas, że kilku czołowych opozycjonistów z
Warszawy
wdało się w rozmowy z gen. Kiszczakiem w sprawie bliżej
niesprecyzowanego porozumienia pomiędzy władzą a częścią opozycji. Nie
będę udawał sympatii do Michnika, Geremka czy Mazowieckiego a to
właśnie oni są tajnymi mediatorami ze strony opozycji. Nazywam to
pułapką gdyż jestem przekonany, że tajne układy z komuną nie przeniosą
nam nic dobrego. Aby zwyciężyć komunę to musimy z nią walczyć, i tylko
to będzie dla nas miało prawdziwą wartość, co sobie wywalczymy a nie
dane nam zostanie z łaski.
Niemniej jednak jestem pewien, co do
jednego, sygnał o radykalizacji działań niekontrolowanych przez ubecję
i konstruktywną opozycję, podziemnych struktur, zmusi jednych i drugich
do podwyższenia pułapu i przyśpieszenia ewentualnej ugody.
Po
rozmowach z Romkiem uznajemy - decydujemy - TAK.
Miejski Komitet PZPR w
Gdyni wydaje nam się obiektem stosownym do tego typu akcji przede
wszystkim ze względu na usytuowanie. Oddalony kilkadziesiąt
metrów od chodnika, nie przylega bezpośrednio do
budynków
mieszkalnych i mało uczęszczana ulica w dni wolne od pracy. Pozostaje
dopracować szczegóły. Tym zajmuje się Romek z zaufanymi
ludźmi.
Najważniejszą dla nas sprawą jest kwestia fizycznego bezpieczeństwa
życia i zdrowia ludzi. Od tej chwili jest to dla nas sprawa
priorytetowa. Wszystkimi sprawami technicznymi zajmuje się Roman i jego
ludzie informując mnie o wszystkim. Prawie stale mieszkam u Ewy na
Żabiance, przy ul. Subisława ale na czas akcji i ewentualnych,
nieprzewidzianych zdarzeń po, musimy przenieść się do absolutnie
bezpiecznego mieszkania i ograniczyć kontakty konspiracyjne.
To samo
dotyczy Romana. Z tym nie ma problemu. Dysponujemy już wieloma czystymi
lokalami nie powiązanymi organizacyjnie. Co za tym idzie, sprawy
poligraficzne odkładamy trochę na bok.
Oczywiście niezależna informacja
własna jest dla mnie ważna, ale mam świadomość, że na obecnym etapie
przegrywamy na tej właśnie płaszczyźnie. Tak zwany, pokojowy nurt
"Solidarnościowy" zdominowany przez lewicę warszawską zmierza do
zawarcia cichego paktu pomiędzy komuną i lewacką częścią opozycji w
celu marginalizacji nurtu niepodległościowego. Słowem, ma to być
porozumienie wśród swoich, zanim zaktywizuje się prawa
strona
opozycji. Osobiście uważam taki układ za bardzo groźny i wiem, że nie
wystarczy tylko pisać o tym, że chcemy sobie wywalczyć niepodległość,
należy to robić.
Po dokładnym rozpoznaniu,
niespodziewanie dla nie wtajemniczonych, 28
lutego 1987 roku przed Komitetem PZPR w Gdyni wybucha bomba.
W
tym czasie siedzę z Ewą w Gdyni na Wzgórzu
(wówczas)
Nowotki w mieszkaniu znajomych, przy ul. Ujejskiego. Bardzo dobry punkt
do
nasłuchu, wysoko nad miastem, dwa kilometry od komitetu a 600
metrów od mieszkania, w którym przebywa Roman.
Znajomi
dziwią się trochę, patrzą na mnie. Siedzę przy stole ze słuchawką w
uchu i dziwnym radiem w kieszeni (skaner). Nie pytają jednak o nic. W
końcu to w ich mieszkaniu przechowuję mundur milicjanta z dokumentami i
sutannę, którą tak na wszelki wypadek, podarował mi wujek
mojej
znajomej Eugenii Makowicz. Trochę to było nierozważne, bo vis a vis
komitetu mieszka mama gospodyni, którą znam. W eterze ciągle
cisza. To dobrze. W oddali słychać "BUUUM" a w eterze nadal
cisza. Po kilkunastu, może więcej minutach zaczyna się
chaotyczny
"jazgot" w eterze na kanałach milicyjnych, dopiero potem
pojawiają się
charakterystyczne kody łączności ubeckiej. Jeszcze dwie godziny słucham
i ubecji i kanału prewencyjnego milicji i wiem już prawie na sto
procent, że nikogo nie zatrzymali. Zamierzam przejść z Ewą do innego
mieszkania. Jest to kawalerka na osiedlu Mickiewicza, oddalona o blisko
kilometr, ale ciągle powtarzające się komunikaty w słuchawce "nie
notowany, nie poszukiwany czy notowany, nie poszukiwany" powstrzymują
mnie. Te komunikaty oznaczają, że trwa wzmożona kontrola
przechodniów przez patrole milicyjne.
Przez dwa dni trwa
wzmożona aktywność ubecji. Z nasłuchu orientuję się, że prowadzą
różne akcje w wielu miejscach. Oznacza to rewizje i być może
zatrzymania. Z Romanem spotykam się po kilku dniach.
Wymieniamy
informacje i jesteśmy pewni, że Służba Bezpieczeństwa działa na ślepo.
Było wiele rewizji, o zatrzymaniach nic nie słychać, ale to wszystko
poza naszym środowiskiem. Dajemy sobie odpoczynek z drukiem a ja
wyjeżdżam do Wrocławia.
Jeszcze przed tą akcją, 20 stycznia
zmarł
Staszek Kowalski, filar naszej redakcji. Musimy więc parę spraw
przemontować. To teść syna Ewy Kubasiewicz i Ona też nie ma głowy do
pisania. Ewa zresztą też wyjeżdża. Ja jadę na zebranie Komitetu
Wykonawczego a potem z Andrzejem Zarachem do Zakopanego. Tam spotykamy
się z Ewą i z Francji przyjechał Ives. Chcemy z Andrzejem Zarachem
przekonać Ewę do wyjazdu do Paryża, jako przedstawiciela "Solidarności
Walczącej" na Zachodzie.
Na legalny paszport nie liczymy a więc
rozpatrujemy dwie możliwości: wyjazd na lewym paszporcie lub małżeństwo
Polsko-Francuskie. Rozmawiamy prawie trzy dni, ale wynik jest
pozytywny. Ewa decyduje się na wyjazd.
Z Zakopanego wyjeżdżamy kolejno.
Andrzej odjeżdża autobusem. Znajomy, który
przywiózł mnie
na dworzec kolei, poszedł mi kupić bilet abym wsiadł w ostatniej
chwili, bo pociąg jest bezpośrednio do Gdyni. Kolega wraca i
natychmiast
odjeżdżamy. Jedziemy w kierunku Nowego Targu. Dworzec był obstawiony,
dowiaduję się w drodze. Do Gdyni wracam następnego dnia. Coś mnie
niepokoi, ale dopiero za miesiąc dowiem się, że to Ewa w drodze do
Zakopca miała obstawę w pociągu. Po naszej akcji w Gdyni już
spokój. Nadal nie przymierzamy się do druku, bo redakcja
jest w
rozsypce. Załatwiamy więc inne sprawy organizacyjne. Roman kombinuje
materiały a ja zajmuję się przygotowaniem odbioru dużej przesyłki ze
Szwecji. Oczywiście jak to w podziemiu, wszystko wymaga czasu i
cierpliwości. Reszta idzie swoim trybem. Dostajemy jakiś sprzęt
(scaner, kamerę video itp.) jakieś fundusze. Ale nie o to nam chodzi.
Potrzebujemy innego sprzętu. Dobrych maszyn do druku,
nadajników
i nie tylko.
Pod koniec marca długo rozmawiam z
Romanem w mieszkaniu
Pani Zosi na Kraszewskiego w Sopocie. Zamierzam wyjechać na kilka dni
do Jastrzębiej a tam nie ma żadnego kontaktu, poza tym nikogo nie
informuję gdzie wyjeżdżam. Roman trafił jakąś okazję na zakup
materiałów wybuchowych i omawiamy różne sprawy na
najbliższe dni. Jeszcze przed świtem Roman wychodzi a ja już rano, idę
spacerkiem przez las do Włodka Tralewskiego. Włodek mieszka w wysokim
punkcie Sopotu przy operze leśnej. Bardzo dobry punkt do
nasłuchu.
Z Jastrzębiej Góry wracam po
dziesięciu dniach i
coś mnie wali z nóg. 25 marca aresztowano Romana Zwiercana.
Kilka dni nerwowego oczekiwania na informacje, jest ich niewiele, ale
wszystko wskazuje, że nie był to przypadek. Dla mnie najważniejsza jest
informacja czy nie łączą Go z "wybuchem". Informacje od znajomego
adwokata uspakajają mnie. "Podłożyli mu jakiś kradziony
samochód" - czytam na dostarczonej mi karteczce.
Próbuję ustalić jak doszło do wpadki, ale nikt nic nie wie.
Podczas ostatniej naszej rozmowy Roman wspominał mi o kontaktach w Rumi
i na Chyloni, ale w mieszkaniach, w których bywał ostatnio
nikt
nie potrafi mi powiedzieć nic konkretnego. Cóż konspiracja
ma
swoje dobre, ale i złe strony. Trudno, trzeba czekać na dalsze
informacje.
Kwiecień zaczyna się fatalnie. Redakcja
nie może pozbierać
się po śmierci Staszka Kowalskiego. Teraz mam jasny obraz. Mimo
szumnych deklaracji o wkładzie pracy redakcyjnej wielu osób
okazuje się, że to Staszek trzymał wszystko w ręku i bez Niego nic się
nie klei. Aresztowanie Romana dezorganizuje nam "trochę" poligrafię i
mimo, że znam prawie wszystkie punkty to dochodzi problem z
odtworzeniem kontaktów. Gdyby Romek spodziewał się wpadki to
zapewne by to jakoś zabezpieczył, ale kto normalny oczekuje takich
niespodzianek.
W połowie kwietnia jadę do Wrocławia na
spotkanie Komitetu Wykonawczego "SW". Jeżdżę zawsze sam, na z
góry ustalony termin. No z jednym wyjątkiem, raz jechałem z
Romanem i Zbyszkiem, gdy odbierali offset. Nie informuję o wyjazdach
nikogo. Nawet Ewa Stoja, która zna prawie wszystkie moje
kontakty (zabezpieczenie na wypadek mojej wpadki) nigdy nie wie czy idę
tylko na spotkanie na kilka godzin czy pojawię się za tydzień. Wiem, że
to nie jest normalne, jednak takie mam zasady. Czasem tylko widzę ulgę
w Jej oczach, gdy wracam po dłuższej nieobecności.
We Wrocławiu do
mieszkania kontaktowego na Oporowie przyjeżdżam sam ok. piątej rano.
Jest to dom jednorodzinny w dzielnicy willowej a kilkaset
metrów
dalej mieszka Wojtek Myślecki. Wchodzę do domu i widzę wielkie
zdziwienie gospodarzy, pp. Orzeszek. -"Do wczoraj była
obstawiona
cała ulica" - słyszę zamiast dzień dobry. Pytam tylko - "byli tu?"-
Nie. Pytam więc tylko którędy do ogrodu i po otrzymaniu
kilku
wskazówek, bez pożegnania przemykam w kierunku
Krzyków
(dzielnica Wrocławia). Nie mam wyjścia, idę do mieszkania, do
którego nigdy nie wchodziłem sam i bez kontroli naszego
nasłuchu, ponieważ przychodzi tam Kornel. Właściciele witają mnie ze
zdziwieniem, ale nie ma czasu na dłuższe rozmowy. Pani domu musi szybko
powiadomić obsługę nasłuchu o zmianie mojego miejsca pobytu. Jak to
robi nie wiem. Idę spać, Andrzej Zarach, który miał mnie
odebrać
wieczorem z Oporowa i tak tam nie wejdzie bez potwierdzenia
telefonicznego.
Podczas tego spotkania wiele czasu
zajmuje nam dyskusja
o sytuacji w Trójmieście, sprawa wybuchu, wpadka Romana i
ewentualność powiązania tych spraw. Kornel nalega abym pozostał jakiś
czas we Wrocławiu ze względów bezpieczeństwa. Zdecydowanie
odmawiam. Wrocław znam tylko z perspektywy lokali konspiracyjnych, co
prawda trochę znam miasto gdyż byłem tu przez miesiąc w 1977 roku
jednak dziwnie czułbym się na "obcym" terenie. To odpowiedź dla
Komitetu a tylko Kornela informuję o przygotowaniach przyjęcia
przesyłki ze Szwecji. Po czterech dniach wracam do Gdyni wioząc ze sobą
nadajnik radiowy na częstotliwość "trójki" w Gdańsku i
kolejny
skaner do nasłuchu oraz taśmy z nagarną audycją "SW" Wrocław.
Kilka dni później, po sprawdzeniu i dostrojeniu nadajnika
przez
Piotra Jagielskiego, wraz z Ewą Stoja (na Żabiance) nadajemy pierwszą
audycję "SW" w Trójmieście. Powtarzamy tą samą audycję na
Zaspie, Przymorzu i w Sopocie. Są to audycję "testowe" dla sprawdzeni
zasięgu sygnału. Mamy tylko jeden nadajnik o większej mocy, więc łatwy
do wykrycia. Z doświadczenia pracy przy nadawaniu z B. Borusewiczem
wiem, że większa ilość nadajników małej mocy rozlokowanych w
wielu punktach dezorganizuję pracę pelengatorów (urządzeń
wykrywających sygnał radiostacji). Muszę mieć, co najmniej jeszcze
jeden nadajnik na tę samą częstotliwość. Tymczasem to
odkładamy.
Niestety Służba Bezpieczeństwa nie daje nam spokoju. Jeszcze w kwietniu
przez Trójmiasto przechodzi fala rewizji i
krótkich
zatrzymań na czas przesłuchania. Nikt nie zostaje aresztowany, ale
niepokojące jest to, że dotyczy to tylko środowisk powiązanych z "SW".
Tak więc prawdopodobnie w wyniku rozmów prowadzonych w
Warszawie
odpuszczają "Solidarności", jeśli tak to mamy problem, prawie cała
bezpieka zostanie skierowana przeciw nam.
Początek maja mija w
atmosferze demonstracji pierwszo i trzecio majowych. Obserwuję je
bezpośrednio w Gdyni. Tak blisko, że 3-go maja, gdy szpaler ZOMO rusza
na manifestantów na skwerze przy Władysława IV nagle
zostajemy z
dziewczyną na pustym placu między zomowcami a tłumem. Na wycofanie się
jest zbyt późno, więc Ela chwyta mnie pod rękę i idziemy
wprost
na ZOMO. I zomowcy grzecznie nas przepuszczają. Odnoszę wrażenie, że
jest jakby więcej ludzi niż w poprzednich latach. To dobra zapowiedź
przed wizytą Papieża.
Po kolejnej, już prawie rutynowej
wizycie we
Wrocławiu (Komitet Wykonawczy) nadrabiamy zaległości z drukiem.
Najpierw drukujemy obszerny, podwójny numer z datą 20 maj i
zaraz następny z datą 31 maj. Odradzająca się redakcja jest zadowolona
a ja nie. To dobrze, że coś wydaliśmy, ale dla mnie ważniejsza jest
teraz kwestia transportu ze Szwecji. Planowaliśmy to na czerwiec, ale
przyjaciele z tamtej strony chcą to przełożyć ze względu na wizytę
Papieża. Moim zdaniem najdogodniejszy termin to pierwsze dni po
wyjeździe Papieża z Trójmiasta, ale nie znajduję zrozumienia
u
kolegów.
Wiem, że Roman Zwiercan przebywa w areszcie na
Kurkowej w Gdańsku i mam w związku z tym pewien plan,
lecz potrzebne mi
są do tego paralizatory i kilka "drobiazgów" niezbędnych
do akcji odbicia. Areszt i sąd w Gdańsku mamy rozpracowany, mamy
mundury, ale łącznik przywiózł mi tylko scanery i pieniądze
oraz
informację, że transport jest już gotowy. Oczywiście wszystko co
otrzymujemy jest ważne i potrzebne, ale są też sprawy ważniejsze, o
których nie mogę opowiadać wszystkim wokoło. Docierają do
mnie
sygnały, że ubecja nasila działania przeciw "SW". Podobne akcje rewizji
i przesłuchań, jak w Gdańsku, były w kwietniu przeprowadzone w całej
Polsce i tylko przeciw działaczom i sympatykom "SW". Zaprzestaję więc
wydawania pisma „Poza Układem". Wymagania Joanny Gwiazdowej
są
coraz większe a dla nas zwiększa to tylko ryzyko wpadki. Przecież
robimy to tylko grzecznościowo z sympatii dla Andrzeja, więc powinna
zrozumieć. Proponuję spotkanie, aby wyjaśnić okoliczności, ale Joanna
odmawia zachowania zasad konspiracji i do spotkania nie dochodzi.
Czerwiec. Wszyscy w
Trójmieście żyją wizytą Papieża. To dobrze,
jestem przekonany, że ta wizyta naładuje ludzi emocjonalnie i doda Im
odwagi. Wszyscy moi znajomi zastanawiają się tylko nad jednym - ile
Papież powie o "Solidarności". Zrobiło się troszeczkę zamieszania w
mieście, niektórzy zachowują się tak jakby komuna się już
kończyła a Papież miał przywieźć nam wolność. Naruszają przy tym
elementarne zasady konspiracji. Ograniczam więc swoje kontakty do
minimum i postanawiam zająć się tylko sprawą Romana i transportu.
Naturalną koleją rzeczy jest dopuszczenie Ewy Stoja, jako osoby czystej
i bez powiązań organizacyjnych do moich tajemnic.
Robi
się "gorąco" i ktoś musi znać moje kontakty, mieszkania i plany
działania.
Mam mieszkanie redakcyjne z oknem na
budowany ołtarz,
przy którym Papież odprawi mszę św. w Gdańsku. To mieszkanie
Teresy Popiołek, która pisze nam część materiałów
do
druku. Planowałem tam bezpiecznie oglądać Mszę, ale mieszkania i
wchodzący mogą być kontrolowani. Odpada więc a szkoda. Czekam na
przyjazd Krzysztofa Szymańskiego, łącznika, który jest w
Szwecji
i ma wrócić z informacją o transporcie. Tymczasem do
mieszkania
Janka Białostockiego w Gdyni, dwa dni przed wizytą Papież, przyjeżdża
wujek z Wrocławia - Pan Oziewicz. Znany esbecji, jako ważny działacz
"SW". Oczywiście przywozi ze sobą grupę przyjaciół - także z
"SW", a to właśnie z Jankiem umawiałem się na przejęcie transportu jego
samochodem. Ręce mi opadły gdy się dowiedziałem o tym, ale
cóż,
Oziewicz działa prawie oficjalnie no i skąd miał wiedzieć, że Janek
konspiruje. Jest Papież to obowiązkowo trzeba przyjechać a najlepiej
zatrzymać się u rodziny. Osobiście również wybieram się na
mszę
do Gdańska. Mam załatwioną wejściówkę do najbliższego
sektora.
Wcześnie rano idziemy na plac w gronie kilku Pań, które na
co
dzień są moimi łączniczkami lub przewożą mnie swoimi samochodami,
ponieważ kto zwraca uwagę na chłopaka z dziewczyną. Jadą na randkę.
Podobnie w tej sytuacji, przechodzimy a patrole milicji nawet nie
zwracają na nas uwagi. Jeszcze przed rozpoczęciem mszy plac jest
zapełniony, a jest to byłe lotnisko. Z mojej perspektywy widzę za sobą
tylko las głów i transparentów. Zdecydowana
większość to
transparenty "Solidarności" ze wszystkich regionów Polski,
ale
widzę również transparenty "SW". W czasie mszy atmosfera
jest
wspaniała. Tu się czuje, że ci wszyscy ludzie pragną wolności. Już
wiem, że warto, że ten marsz ku niepodległości nie da się zatrzymać.
Papież odlatuje a zebrani na placu
ludzie ruszają w stronę centrum
Gdańska. Razem z Elżbietą idziemy ze wszystkimi. Ona mi odradza, ale
ignoruję Jej uwagi, - co mi kto zrobi w takim tłumie a jest około
miliona
osób. Gdy przechodzimy przez stary Wrzeszcz ludzie
wywieszają
flagi biało-czerwone i pozdrawiają znakiem "V" manifestujących. Nagle
Elka wyciąga mnie na chodnik, nie wiem o co jej chodzi a Ona mi
wskazuje, że tuż za plecami miałem duży transparent "Solidarność
Walcząca" Poznań. Trochę to nierozważne jednak idziemy dalej do centrum
Wrzeszcza. Za wiaduktem kolejowym przed skrzyżowaniem z ul. Grunwaldzką
jest już potrójny szpaler ZOMO. Jestem dwa metry przed nimi
i
widzę przerażenie w ich oczach. Nad tarczami widzę jak chaotycznie
dojeżdżają posiłki. Wystarczy sygnał dla tłumu i można ich zmieść zanim
się zdążą uformować. Taka szansa, jednak z tyłu przywódcy
"S",
Bujak, Frasyniuk, Lis i reszta już wezwali ludzi do pokojowego
demonstrowania w formie siedzącej. Odwracam się i widzę siedzących na
jezdni, z już "politykami" "S" na czele. Na mnie już czas,
Elka
wyciąga mnie z szeregu i przez podwórka omijając kordon
zomowców wychodzimy na Grunwaldzką. Na skrzyżowaniu wielkie
zamieszanie i odnoszę wrażenie braku jakiejkolwiek koordynacji działań
przybywających posiłków. Przechodzimy więc na drugą stronę i
powoli zmierzamy do centrum. Nagle od strony dworca całą szerokością
ulicy idą niebiescy waląc pałami w tarcze, odwracamy się, to samo.
Kocioł, myślę. Nagle otwierają się drzwi i ktoś nas wciąga do bramy i
krzyczy tędy za mną. W podwórzu proponuje nam własne
mieszkanie,
to Karol Krementowski. Przyjaciel z konspiracji a jeszcze wcześniej z
WZZ-tów i "Solidarności". Dziękuję i odmawiam, bo Jego
mieszkanie jest w tej chwili tak samo bezpieczne jak ul. Grunwaldzka, z
której uciekliśmy.
Gdyby Kornel wiedział jak ja dzisiaj
dbam o bezpieczeństwo własne to by mi chyba głowę urwał.
Umawiamy się z
Karolem na spotkanie w sadzie za kilka dni i podwórkami z
Elą
próbujemy wyjść z Wrzeszcza. Zomowcy już są zorganizowani i
las
odcięty. Jesteśmy w samym centrum a dookoła niebiesko. Jedyne co
przychodzi mi do głowy, to udawać zakochanych, co u boku pięknej Damy
przychodzi bez specjalnej trudności. W najwyższym wieżowcu, tuż obok
jest kawiarnia na ostatnim piętrze. Na szczęście czynna. Wjeżdżamy tam
i mając jak na dłoni całą panoramę Wrzeszcza obserwujemy milicyjną
demonstrację siły, niekoniecznie udając, że jesteśmy na randce.
Dopiero, gdy ostatnie wozy bojowe wyjeżdżają, ostrożnie przechodzimy
przez skrzyżowanie na ul. Konopnickiej, gdzie mam zaledwie o 150
metrów mieszkanie konspiracyjne. Koniec wrażeń na jeden
dzień.
Mija euforia po wizycie Papieża i
wszystko powraca do
normy.
Szymański wrócił ze Szwecji
i powiadomił
mnie jedynie, że
transport jest już gotowy i czeka na możliwość przerzutu. Trochę
mnie niepokoi, że tak długo to trwa, ale nic na to nie mogę.
Ma
przyjechać łącznik z informacją kiedy. Ludzie są na wakacjach, więc
mamy trochę luzu. Tylko Marek Główczyk drukuje znaczki z
Piłsudskim na gotowych projektach z Wrocławia. W lipcu przywiozłem
drugi nadajnik na pasma radiowe, ale nadal nadajemy programy
wrocławskie. Próby są udane, można będzie nadawać częściej.
Mam
zamówione nadajniki na pasmo drugiego programu telewizji.
Piotr
Jagielski już się zapalił do opracowania emisji tekstów
wyświetlanych na ekranie i dobrze, bo takie nowinki zawsze intrygują
ludzi.
Są wakacje a w kręgach "Solidarności"
wzmożone działania. Coś
niepokojącego. Otrzymuję informacje o nagminnym namawianiu działaczy
podziemnej Komisji Krajowej do ujawniania się, nawet ujawniania "wbrew
woli". Są to normalne denuncjacje członków własnej
organizacji,
kolegów, przyjaciół. Skandal. Ostatnio otrzymałem
raport
o sytuacji w przedstawicielstwach "S" na Zachodzie. Jest podobnie,
Biuro Brukselskie ogranicza środki na działalność i mianuje tylko
swoich przedstawicieli w krajach, w których ma swoje
delegatury.
W Sopocie prawie codziennie odbywają się spotkania czołowych działaczy
"S" z przedstawicielami Lewicy Warszawskiej, zupełnie legalnie.
Oczywiście słyszę w skanerze, że bezpieka to wszystko kontroluje, ale
nie reaguje. Dziwne to wszystko. Od pewnego czasu szefem podziemia "S"
w Trójmieście nie jest Borusewicz, lecz Jacek Merkel, facet,
do
którego nigdy nie miałem zaufania, a w kręgach "S"
mówi
się o utworzeniu jawnej reprezentacji, cokolwiek to znaczy?!
Osłupiałem, gdy na scanerze wyłapałem transmisję radiową z jakiegoś
spotkania, po wsłuchaniu się w treść stwierdziłem, że to spotkanie
przywódców "S" i części TKK a wewnątrz mają
agenta,
który ma włączony nadajnik. Wniosek jest dla mnie
nazbyt
oczywisty - "warszawka" dogadała się z komuchami i likwiduje podziemne
struktury "Solidarności".
Gdy opowiadam o tym kolegom na spotkaniu
Komitetu wykonawczego "SW" we Wrocławiu nie mieści im się to w głowach,
po prostu myślą, że trochę fantazjuję. Nie zraża mnie to. Wracam do
Trójmiasta i robię swoje.
Tu czekają mnie dwie informacje,
pierwsza - transport ze Szwecji nadejdzie na początku września, druga -
Adam Michnik koniecznie chce się ze mną spotkać. O Michniku opowiada mi
na spotkaniu Ewa Kubasiewicz. Przekazuje mi, że spotkał się z nią w
mieszkaniu Jurka Trzcińskiego, które jest oczywiście na
podsłuchu i wręcz zażądał umożliwienia kontaktu ze mną, bo jak twierdzi
musi mnie przekonać do zaniechania podkładania bomb, bo to prowokuje
Moskwę. On cię normalnie denuncjuje na podsłuch - mówi
przerażona Ewa. To zwykły s-syn - odpowiadam, ale po chwili spokojnie
tłumaczę: - nie przejmuj się, to jest normalny styl eliminacji
konkurencji politycznej dla Lewicy Warszawskiej, bo
przeciwników
to oni się boją, więc się z nimi dogadują a z tego co wiem to już się
dogadali z komuną. Jak się z nim spotkam to, on mnie "ujawni",
przyjdzie z bezpieką, dlatego przekaż mu, że się z nim nie spotkam, bo
z K... się nie zadaję.
To przykre, ale tak tworzy się nowy system
(lewacki) w Polsce.
Przyjeżdża łącznik, jest już konkretny
termin
odbioru przesyłki ze Szwecji, ale dopiero w ostatnim tygodniu września.
Proponuję, aby przejąć ją na trasie, ale koledzy ze Szwecji upierają
się, że dostarczą ją bezpiecznie na miejsce. Nie zgadzam się z tym, ale
niestety nie mam na to wpływu. Nie zajmuję się na razie drukiem nie
wyjaśniając dlaczego. Tylko kilka osób wie, co zawiera ta
przesyłka poza maszynami do druku, które chciałem, by
przesłać
oddzielnie. Niestety, wszystko jedzie razem.
Nadajniki oddałem do
"zagospodarowania", są chętni niech sobie radzą, bo jak dotrze
przesyłka będzie kilka następnych. Znam trasę i
czas
przejazdu transportu, więc pilnie słucham, co dzieje się w eterze na
dwa scanery. Jeden jest ustawiony na pasma bezpieki a drugi na
prewencję i drogówkę milicji. Mamy przygotowane dwa garaże,
prawie w lesie. Jeden na osiedlu Mickiewicza w Sopocie a drugi na
Osiedlu Młodych we Wrzeszczu. Bardzo dyskretne miejsca. Transport ma
wjechać ze Szczecina późnym wieczorem, ale słucham do rana.
Na
potwierdzenie umówiłem się następnego dnia. Całą noc była
cisza
w eterze, więc jestem przekonany, że wszystko w porządku, ale ku mojemu
zdziwieniu dowiaduję się, że przesyłka jest, ale nie można jej podjąć.
Natychmiast spotykam się z Małgosią Murkowską, która zna
cała
sprawę. Przesyłka jest, stoi pod Hotelem Marina na parkingu. Łącznik ze
Szwecji przyjechał późno w nocy i tłumaczył się, że nie
dotarł,
bo "złapał gumę" i musiał przyczepę zostawić na parkingu. Coś mnie
niepokoi a Gosia ma gotowy plan. Ma znajomych, w Sopocie,
którzy
zajmują się holowaniem uszkodzonych pojazdów i mogą tam
spokojnie podjechać po przyczepę a w razie kłopotów podać
fałszywe dane klienta, który ich wynajął i czeka rzekomo na
bazie. Jednak zastrzegam kategorycznie, że ani Małgosi - u
której czasem bywam, - ani Szmańskiego nie może być przy
odbiorze. Trochę uspokojony wracam do Ewy na Żabiankę, to
niedaleko tego parkingu. Relacjonuję Jej sytuację, i proszę, aby się
przygotowała, bo jak coś nie wyjdzie to znikamy z domu. Scanery cały
czas pracują na okrągło i nic specjalnego się nie dzieje, rutyna. Ale
mam złe przeczucia. Mija umówiona godzina odbioru i
cisza.
Po kilku minutach odzywają się niemal jednocześnie wszystkie kanały.
Bierzemy dziecko i sprzęt nasłuchowy i wychodzimy z domu. Dominika
zostaje u mamy Ewy - Reginy Kłopockiej. Idziemy przez las, ostrożnie,
upewniamy się czy nie mamy "ogona", do znajomych Ewy na 23-go marca w
Sopocie. Najbezpieczniej, bo pp. Błaszczykowscy nie są powiązani z
żadnymi strukturami choć wiedzą, że my coś "knujemy". Od tej
pory
Ewa musi się ukrywać.
Jeszcze tej nocy wyjeżdżamy do
Wrocławia, gdzie po
trzech dniach rozmów dostaję nakaz od Kornela - masz schować
się
i nic nie robić do czasu aż się wszystko wyjaśni. Mam zostać we
Wrocławiu, ale zapewniam, że mam dobrą metę w Bieszczadach, pod
Arłamowem.
Jedziemy więc do Przemyśla a dalej autobusem do Leszczawy.
Małej bieszczadzkiej wioski. W piękny jesienny poranek, zmęczeni
podróżą, z radością patrzymy na wiejski dom, oddalony od
wsi, do
którego idziemy trawiastą ścieżką. Jeszcze sto
metrów i
nagle gospodyni, Pani Kapuścińska, upuściła na ziemię wiadra,
które trzymała w rękach i zamarła w bezruchu na nasz widok.
Coś
się stało, - jakby co to do lasu -, szepcę Ewie. Las przylega do samego
domu i rozciąga się od Przemyśla po Słowację i jeszcze dalej. Powoli
jednak idziemy do przodu. Gdy dochodzimy, gospodyni nagle złamuje ręce,
- dzieci kochane, oni przed godziną pojechali i powiedzieli, że
wrócą. Nie ma czasu na rozważania, dziadek Filek, jak go
nazywamy, zaprzęga konia i jedzie na zrąb.
Po półgodzinie, na
drodze zatrzymuje się ciężarówka załadowana świeżo ściętymi
świerkami i kierowca zachęcająco macha ręką. Po chwili w
niewygodnej kabinie jedziemy w kierunku Przemyśla. Innej możliwości nie
ma, no może pieszo przez lasy 35 km., bo następny autobus jest
wieczorem. Pierwszem pociągiem opuszczamy Przemyśl i późnym
wieczorem trafiamy do Lublina.
Dalej nie ma czym jechać, więc na lewe
papiery wynajmuję pokój i na wszelki wypadek trzykrotnie
pytam o
godzinę obiadu dnia następnego. O świcie opuszczamy hotel i pierwszym
pociągiem jedziemy do Olsztyna. Nie ma moich znajomych, znowu lądujemy
w hotelu. Udajemy parę zakochanych, może zbyt przesadnie, jako, że
udawanie nie jest nam potrzebne. Mam dosyć, więc wyciągnąłem się na
łóżku tak jak stałem a Ewka poszła zadzwonić do Gdańska by
zapytać, jaka sytuacja u Niej w domu. Wróciła z plikiem
gazet i
farbą do włosów. Usiądź i nie denerwuj się, poczym pokazała
mi
relacje z konferencji prasowej Urbana a tam tytuły w stylu -
"Terroryzm, jako metoda walki"- a dalej relacja z wpadki naszego
sprzętu, pokazanie tego, co tam było ukryte poza maszynami
poligraficznymi.
Bierz farbę i szczoteczkę i farbuj mi włosy, bo babcia
w Leszczawie mi mówiła, że pytali o blondynkę, z
którą
możesz jeździć. Nie miałem wyjścia a do tego nigdy nie farbowałem
włosów, więc Ewy głowa była jak marchewka.
Rano wracamy do
Trójmiasta.
Od tego dnia ukrywamy się razem, Ewa
nie ma po co
wracać do domu, wszystko na to wskazuje. Mieszkamy tylko w czystych
mieszkaniach i nikt nie może do mnie trafić, tylko ja znam
kontakty "w dół". Próbujemy coś montować, ale
bardzo
ostrożnie. Mam obiecany następny transport innym kanałem, ale to
potrwa. Wzywają na przesłuchania ludzi, których znał
Szymański -
więc sypie. Ostrożnie muszę sprawdzić wszystkie stare kontakty, nawet
te, o których on nie wiedział. Robi to Ewa, tam gdzie są
telefony to dzwoni przed naszym przyjściem a tam gdzie nie ma to
wchodzi najpierw Ona i dopiero jak jest czysto ja. Tak to sobie
wymyśliła i nie mam nic do powiedzenia. Czas upływa szybko i zanim coś
udało nam się sklecić, aresztują Kornela i Hanię Łukowską.
Natychmiast
wyjeżdżamy. Nie wiemy jaka jest sytuacja we Wrocławiu i co jeszcze
wpadło. Znowu, na najpewniejszy kontakt Ewa nie pozwala mi wejść bez
sprawdzenia. Wchodzi sama i po kilku minutach wraca po mnie. Tym razem
pozostajemy tam kilka dni. Spotykam się tylko z Wojtkiem Myśleckim i
Andrzejem Zarachem. Oni mają już gotową koncepcję. Mam zostać
przewodniczącym Komitetu Wykonawczego a Kornel nadal pozostaje
przewodniczącym "SW". Nie ma zmiany przewodniczącego. Całkowicie się z
tym zgadzam. Jadzia Chmielowska jest we Wrocławiu i chce się ze mną
spotkać. Odmawiam. Ustalamy, że do czasu wyjaśnienia okoliczności
wpadki Kornela nie spotkam się z nikim nowym.
Znowu powrót. Mamy
już prawie grudzień, więc za pasem święta. Ciągle mamy wszystko w małej
rozsypce, grudniowy numer biuletynu przygotowujemy i drukujemy tylko we
dwoje na Siennickiej przy wsparciu Marka Główczyka. Potem
przygotowujemy się do świąt. Wiem, że Ewie jest ciężko, bo to jej
pierwsze święta bez córki. Nic na to nie poradzę,
wokół
nas jest zbyt niebezpiecznie i tłumaczę Jej, że jeszcze trudniej byłoby
te święta spędzić w więzieniu. Zosia Pawłowska wyjeżdża na okres świąt,
więc umawiamy się z nią, że tam przetrwamy z Ewą święta. Wszystko jest
w porządku. Zosia nawet nam przygotowała jakieś potrawy i spokojnie
odpoczywamy od dwóch dni. Wszyscy zajęci są świętami i nam
udziela się ten nastrój. Koniec ul. Kraszewskiego w Sopocie
jest
bardzo ładny. Za oknem las, cisza i spokój. Jest
wigilia,
powoli zapada zmierzch i nagle skaner zaczyna śpiewać, ale jak.
Natychmiast włączam słuchawkę i słyszę same komunikaty, kod cyfrowy i
krótkie - nie ma - podawane dla centrali. Podawane jest to w
bardzo krótkich odstępach, więc chyba nie wchodzą, to muszą
być
raporty z obserwacji, ale są blisko. Nagle pada nazwa ulicy, na
której jesteśmy. Za późno aby wyjść, a w tym
mieszkaniu
jest sporo materiałów, które należy zniszczyć, to
adresy,
kontakty, korespondencja. To drugie mieszkanie, oprócz Ewy,
w
którym najdłużej się ukrywam. Każę Ewie natychmiast wszystko
wrzucić do wanny w łazience, polewam to alkoholem, który był
w
lodowce. Każę jej to szybko palić i zamykam drzwi do łazienki.
Nasłuchuję odgłosów z klatki schodowej, to taka kwadratowa
studnia. To co słyszę, to nie są świąteczne odgłosy, to tupot ciężkich
męskich butów. Nagłe walenie w drzwi do mieszkań na całym
piętrze i ostre pytania czy ktoś obcy przebywa w domu. Przez drzwi
słyszę bardzo wyraźnie jak sąsiadka Pani Zosi tłumaczy komuś, że w tym
mieszkaniu nikogo nie ma, bo tu mieszkają starsi Państwo a wyjechali
jeszcze przed świętami. Facet dziwnie odpuścił. Prawdopodobnie
uratowało nas światło a właściwie to, że go jeszcze nie zapaliliśmy. Po
godzinie hałas milknie, ale czekamy aż zamilknie scaner. Jest już
późno, gdy ostrożnie wychodzimy z domu. Przechodzimy
przez las do budki telefonicznej. Ewa dzwoni i sprawdza gdzie możemy
trafić. U Teresy Komorowskiej w Gdyni jest "czysto". Trafiamy tam
przed północą, a więc jeszcze jest wigilia.
Zaraz po
nowym roku jedziemy na spotkanie do Wrocławia. Ewa jest zmęczona, choć
tego nie pokazuje. Znowu przyjeżdża Jadzia i chce się spotkać, ale
nasłuch ma wątpliwości. Mają informacje, że jest na miejscu bezpieka z
Katowic. Nie ryzykujemy i ustalamy następne spotkanie w tym samym
gronie co poprzednio, Wojtek, Andrzej i Ja.
Pozostajemy jeszcze kilka dni na miejscu a
potem jedziemy do Zakopanego. Obiecałem Ewie, za święta, że zabierzemy
dziecko na ferie zimowe. Ustalamy wszystko ze znajomymi i jedziemy po
Dominikę.
W Ewy mieszkaniu nic się nie działo,
więc wydaje mi się, że
jest czyste. Czeka tam mama Ewy z dzieckiem. O północy
wchodzi
Ewa, jest cisza, wchodzę pięć minut potem. Zdjąłem buty, usiadłem
wygodnie w fotelu i - wyleciały drzwi. W powietrzu wynieśli mnie, bez
butów.
Tak minął mi jeden rok w podziemiu.
|
|
|