Bardzo
mi trudno pisać o sobie, jednak na prośbę mojego kolegi z SW Romana Zwiercana, w
ogólnym skrócie skreślę swój
życiorys.
Jestem córką
Magdaleny i Józefa Wrony.
Ojciec
z zawodu był inż. rolnikiem i współpracował z
Mikołajczykiem. Po kolacji
pożegnalnej, którą urządził mój tata -
Mikołajczyk uciekł z Polski. Ojciec mój
otrzymał areszt domowy. Dziadek ze
strony matki, Ludwik Pastuszak był architektem i budowniczym
młynów i wiatraków
polskich. Dziadek ze
strony ojca był
rolnikiem, który wyemigrował
do Ameryki
w czasie światowego kryzysu. Obu dziadków nie poznałam, ale
babcie wpajały mi
od dziecka miłość do ojczyzny, dlatego sądzę, że patriotyzm zawsze ma
korzenie,
rzadko bywa nabyty.
Kilka
lat temu otrzymałam list od kustosza muzeum mego dziadka, pana Stefana
Aleksandrowicza, któremu
dostarczałam fotografie dziadka Ludwika. Pan ten jest autorem
broszury – zbiór pieśni
religijno – patriotycznych, w tym też pieśni
„Ojczyzno ma, tyle razy we krwi
skąpana”. Broszurę tę wydał pod pseudonimem. Mam przyjemność
posiadać ją w
swoim księgozbiorze.
1
września 1939 roku zastał mnie u babci w Lublinie przy ul. Rury
Jezuickie. W
czasie działań wojennych wyjechaliśmy do Wąwolnicy koło Nałęczowa, do
dzierżawionego młyna babci Heleny Pastuszak. Rodzice mieszkali w
Węgrowie i nie
zdążyli mnie
odebrać – rozstanie trwało
bardzo długo, a ja nie miałam żadnych
wieści o Nich.
U
babci żywili się wszyscy krewni i znajomi. Dla wracającego wojska
polskiego
wiadrami wynosiliśmy zupę,
aż babcię
zaaresztowano. Kiedy rodzice mnie odnaleźli i odebrali,
nadal mieszkaliśmy w Węgrowie. Niemcy
ewakuowali inteligencję Polską. Znalazłam się z rodzicami w obozach
międzynarodowych – przejściowych. Najpierw byliśmy w Broku,
później w Ostrowi
Mazowieckiej, która płonęła. Przechowali nas państwo
Iwanowscy w okopie na ich
posesji.
Kiedy
nad ranem wkroczyli
Rosjanie, ojciec
oznajmił, że teraz czeka nas koszmar znacznie gorszy.
Po
powrocie do Węgrowa zastaliśmy pusty dom. Pod naszą nieobecność zajmowali go oficerowie
niemieccy. Tata pracował
w biurze „wasser autostrad” o nazwie chyba „wodno
– melioracyjne”, Miał on kłopoty z komunistami, o
czym
wiedziałam z rozmów, które prowadził wieczorami z
mamą.
Przed
ewakuacją nasz dom
gromadził gości, którzy szeptem rozmawiali z rodzicami.
Później znajdowałam ulotki przechowywane pod
kilimami -
goście przychodzili pod pretekstem gry
w brydża.
Bez wiedzy rodziców przechowywałam na strychu dwoje
żydowskich
dzieci. Inne były zabijane na ulicach przez konnych żołnierzy
ukraińskich.
Mieliśmy
też pomoc domową – żydówkę. Pamiętam, że w razie dzwonka do drzwi wchodziła
pod łóżko w
sypialni.
Kiedy sytuacja między ojcem a komunistami stała się niebezpieczna,
wyjechaliśmy
do
Sadownego.
Już w Węgrowie uczestniczyłam w kompletach tajnego nauczania, teraz uczyłam się w Gimnazjum, a
później w liceum
chemicznym w Lublinie. Ostatecznie, w Sopocie w liceum przy ul.
Zamkowej. Ojciec wyjechał z Sadownego do pracy w Elblągu,
później do Warszawy,
pracując w swoim zawodzie. Tam zmarł w czasie epidemii grypy w roku
1968.
Leży
na Powązkach. Został pożegnany przez tłum ludzi, którzy
przyjechali z całej
Polski. Rodzice, mimo rozłąki żyli w przyjaźni – choć los tak
brutalnie ich
rozdzielił.
Wyszłam
za mąż za Stanisława Badurskiego, który nie ujawnił się.
Mieszkał w Kątach
Rybackich u swojej siostry i szwagra Stanisława Gujskiego, porucznika
AK. Mąż został
aresztowany kiedy nasza córka miała
rok.
Ja też byłam wzywana do UB. Niestety,
już nigdy męża nie widziałam. Poszukiwania przez Monitor Polski nie
przyniosły
rezultatów i po 10 latach
wystąpiłam o
rozwód. Mojego męża reprezentował kurator. Córkę
Ewę wychowałam samotnie.
Mieszkałyśmy w Sopocie przy
ul. Stalina
877. Pracowałam w pobliżu, w Centrali Rybnej, jednak po odmowie
podpisania
deklaracji wstąpienia do PZPR, zostałam przeniesiona do dyrekcji centali, jako referentka z niższą płacą.
Odległość między
domem a żłobkiem przy ul. Kościuszki to ogromny szmat drogi, a praca
była od godz. 8:00 w
porcie w Gdyni. Przeniesienie było sporym utrudnieniem życia.
Dziś,
kiedy myślę o przeszłości nigdy nie chciałabym wracać ani do tej
młodości, ani
do urody, która
wbrew pozorom nie ułatwiała mi życia. Ale takie trudności hartują
człowieka.
Resztę życia spędziłam oddając się bez
reszty pracy w opozycji. WZZ- tach,
„Solidarności” i
'Solidarności Walczącej”. Dokumenty
i listy z całej
Polski, jakie udało mi
się zachować, są świadectwem dla
mnie i
o mnie.
Może
w przyszłości przydadzą się jakiemuś historykowi, o ile tacy pasjonaci
będą
jeszcze istnieli. O stanie wojennym podaję fakty, ważniejsze moim
zdaniem dla
obecnej sytuacji, wobec tej tragicznej nocy, którą opiszę
dalej.
Nie
dziwi mnie obecnie przemilczenie mojej osoby w wydanej książce, moich
33
letnich przyjaciół Andrzeja
i Joanny Gwiazdów „Gwiazdozbiór w
Solidarności”. Nie
zależy mi na eksponowaniu mojej osoby, ale oburza mnie mijanie się z
prawdą
wobec faktów, w których Joanna nie uczestniczyła,
a mimo to ma wiele do
powiedzenia. Krytykuje „SW” - organizację, która wspierała
i pomagała „S”-
ludzi, których
poznała u mnie w
domu. Ten egocentryzm
zawsze wzbudzał
niechęć i oburzenie do jej osoby. Dlatego uważam, że szkodzi Polsce, a
najbardziej Andrzejowi, którego wszyscy szanowali
– był autorytetem, na co w
pełni zasłużył. Dlatego nadal uważam, że patriotyzm jest genetyczny.
Jak ktoś
powiedział: „Członek z partii PZPR może wyjść, ale partia z
niego nigdy”.
Wracając do pamiętnej nocy, 13 grudnia 1981 roku.
Obudzona przez
sąsiadów, którzy
wielokrotnie informowali mnie o zagrożeniach, i tym razem dzięki ich
„markowaniu” nocą – zostałam
powiadomiona, że dzieje się coś złego. Zerwałam
się z łóżka i wraz z nimi udałam się na plebanię.
Obudziliśmy księdza
Jankowskiego, który ukazał się w oknie.
Okrzyki Krysi i syna Leszka Pobłockiego, że są tu ze mną nie skłoniły
księdza
do udzielenia mi pomocy. Moja reakcja była więc niegrzeczna
wobec księdza, który
tolerował niedzielne protesty i kolportaż ulotek w każdą niedzielę. Moi
sąsiedzi zaprowadzili mnie do zaprzyjaźnionej rodziny lekarskiej, do
domu dr.
Hala. Dr. Jan Hal
leżał w łóżku chory.
Żona jego powiedziała nam, że
tuż przed godziną 24.00 syn Aleksander
otrzymał telefonicznie wiadomość, ale
treści nam nie podała.
Aleksander gościł p. Jacka Taylora. Po
telefonie
obaj panowie
uciekli, a wkrótce szwadron
wojska otoczył dom państwa Hal. My przyszliśmy tuż po ich odejściu.
Stamtąd
udaliśmy się na dworzec główny, gdzie krzyczeliśmy do ludzi
w pociągach, że
Gdańsk jest odcięty i dzieje się coś groźnego. Po drodze spotkaliśmy
pana
Bugaja, który zdążył uciec z „Orbisu”, w
którym odbywały się narady. Już nie
wróciłam do domu, tylko chwilkę byłam u p. Pobłockich gdzie z radia dowiedziałam się o stanie
wojennym.
Kiedy
przyszłam do pracy z zamiarem odejścia na nieplanowaną wcześniejsza
emeryturę -
wezwał mnie lekarz zakładowy, który mi pomógł w tej sytuacji. Załatwiłam
natychmiast w ZUS formalności
związane z przejściem na wcześniejsza emeryturę. Koleżeństwo z pracy
pożegnało
mnie i podarowali mi piękny prezent – ikonę. Po odejściu
starałam się nie
przebywać w domu.
Grupa
moich „wojowników” nie opuściła mnie i
nie zaprzestałam swojej działalności. Po
dwóch pobiciach zgłoszonych
do
prokuratury – to trzecie okazało się najtragiczniejsze. W
moim domu 3 maja 1984 r.
pobiło mnie dwóch
zomowców, którym asystowało dwóch
cywili. Jest dokumentacja, którą przekazałam
do IPN czekając aż 5 lat na status pokrzywdzonego. Są też
wówczas
sporządzone zapiski
na okoliczność
stałej inwigilacji i napadów. Mieszkanie moje było pod okiem
kamery, którą
ustawiono w
„Orbisie”, na wprost mego
okna balkonowego. W nocy SB stawiało
swoje auto pod moim balkonem paląc papierosy
przy otwartych drzwiach.
Często
na balkonie u moich sąsiadów,
kładłam się na brzuchu, i
słyszałam
szyfry jakimi operowano z samochodu ustawionego przed drzwiami do
klatki.