(tekst nie autoryzowany, spisany z taśmy)
Mariusz Roman
Termin
„konstruktywna opozycja” pojawił się dokładnie w czasie okrągłego stołu.
Zaproszeni przez komunistów do rozmów tzw. opozycjoniści to była ta opozycja
konstruktywna i w tym momencie tych, którzy nie za bardzo przebierali nogami,
żeby się znaleźć, nazwano opozycją niekonstruktywną.
Chciałbym
jednak zaprotestować przeciwko jednemu: my osobiście, ta SW, z którą mieliśmy
bardzo dobry kontakt, czy Federacja Młodzieży Walczącej, czy Polska Partia
Niepodległościowa, czy Niepodległościowa Partia Solidarność, bo to są te
organizacje, które działały tutaj, w Trójmieście, nigdy nie uważaliśmy się za
opozycję. Opozycja funkcjonuje w normalnym systemie demokratycznym. Jedna
partia wygrywa wybory, druga przegrywa i przechodzi do opozycji – w tym sensie
możemy mówić, że jest się w opozycji. Nazywanie działalności podziemnej,
skierowanej przeciwko okupacji sowieckiej, przeciwko totalitaryzmowi
komunistycznemu w Polsce działalnością opozycyjną było dla nas po prostu
śmieszne. Myśmy nawiązywali do tradycji tych żołnierzy, którzy nie
zaakceptowali tego stanu rzeczy po 1945 roku i zeszli do podziemia, myśmy się
uważali po prostu za kontynuację polskiej walki o niepodległość, polskiego
podziemia.
Druga
istotna rzecz – ty, Marek, tak trochę przemknąłeś po tej pierwszej grupie SW, a
jednak z tego, co wiem, Henryk Piec, siedzący obok Roman Jankowski czy Ryszard
Anders (który tutaj był na sali i po pierwszej części opuścił to nasze
spotkanie) byli zaprzysiężonymi członkami SW. Mówiłeś wcześniej, że nie wiesz,
czy byli, czy nie byli. Zresztą Roman {Jankowski] może sam się do tego odnieść.
Była
tutaj mowa o prasie, która wychodziła, na samym początku pod auspicjami SW,
trzeba byłoby wspomnieć także o jeszcze jednym piśmie: „Polonia Restituta”. Ono
nie było, co prawda, sygnowane przez SW, ale to było przecież dziełem środowiska,
które tworzyło to pierwsze SW.
Co
do współpracy tych różnych środowisk: jest tutaj plakat, który może zostawię
dla IPN-u – „Uniwersalny prezydent nieuniwersalnego narodu”. Był on właśnie sygnowany
przez te organizacje, a tę „tablicę Mendelejewa” postaram się rozszyfrować. Jest
tu SW – Solidarność Walcząca, MRKS – Międzyzakładowy Robotniczy Komitet
Solidarności (mamy tutaj [na sali] Edka Mizikowskiego z tej formacji z Warszawy),
Polska Partia Niepodległościowa, FMW, Niepodległościowa Partia Solidarność,
Stronnictwo Wierności Rzeczypospolitej (związane z Wojciechem Ziembińskim),
Solidarność 80 (myślę, że wszyscy kojarzą). APW – niestety już sam zapomniałem,
co znaczyło. To jest taki przykład współpracy tych środowisk w skali kraju.
Marek
wspominał o proteście przeciwko przyznaniu doktoratu honoris causa, miałem przyjemność też w tym uczestniczyć. Wydaliśmy
wtedy takie specjalne pismo, które kolportowaliśmy na uniwersytecie, pismo
dwóch formacji: NPS-u i Federacji Młodzieży Walczącej. To jest właśnie to
pisemko, jest tu artykuł Wiesi Kwiatkowskiej, która na podstawie autobiograficznej
książki Wałęsy udowadnia jego agenturalną rolę i jest ten protest, o którym
wspominał Marek Czachor (zacytowany właśnie w tym naszym wydawnictwie).
Tu
jest przykład wydawnictw innego rodzaju: „45 lat – dość Jałty” – też bardzo
wymowny. I jeszcze jeden, ostatni przykład naszej wspólnej działalności: tu,
widzicie państwo, na odwrocie: NPS i Federacja Młodzieży Walczącej drukowały
poparcie dla kolejarzy, którzy strajkowali 25 maja 1990 roku.
Przekazuję
głos Romanowi, bo go trochę wywołałem, jeśli chodzi o te pierwsze SW.
Roman Jankowski
Chciałem
się właśnie odnieść do tej całej kwestii powołania pierwszego SW, jak wy je tutaj
nazywacie. Ja uważam, że nie było jakiegoś pierwszego SW, drugiego SW, było
jedno SW, od początku do końca, cały czas jedno SW. Po prostu działaliśmy w
konspiracji, działaliśmy w grupach. Jeżeli jedna grupa nie miała kontaktu z
drugą grupą, to było bardzo dobrze, dzięki temu przetrwaliśmy do 1989 roku.
Miałem
zaszczyt mieć kontakt na początku 82 roku z Kornelem Morawieckim, gdzie dopiero
zawiązywała się ta cała struktura. Deklarowałem od początku, że będę starał się
tu, na naszym terenie stworzyć grupę wojskową. Mieliśmy takiego naszego mentora,
Tadeusza Cieszewskiego, który był cichociemnym – on nas inspirował w tym
kierunku, nawiązując do wartości AK-owskich, te wszystkie przygotowania,
szkolenia... Poradził nam, co mamy robić, jak robić, dawał nam taką podbudowę historyczną.
Przedstawił nam, co może dziać się w Związku Radzieckim i na co my musimy być
nastawieni, do czego przygotowani. Myśmy postanowili właśnie stworzyć tę grupę
wojskową. Braliśmy pod uwagę ewentualność, że jednak Rosjanie będą chcieli całkowicie
pacyfikować nasz kraj. I o tym też dyskutowałem z Kornelem dwukrotnie, bo dwa
razy miałem okazję być we Wrocławiu.
Nie
mieliśmy w naszym gronie ludzi, którzy potrafiliby założyć redakcję,
przygotować pisma, dlatego na początku tego nie mieliśmy. Założenie jednak było
takie, że nasze działania będziemy opierali na tym, co będzie wydawał Wrocław.
Od samego początku zajęliśmy się przygotowaniami, szkoleniami, tworzeniem grup
wojskowych, robiliśmy różne ćwiczenia, mnóstwo pieniędzy zresztą na to
wydawaliśmy. Nie jest przesadą z naszej strony twierdzenie, że pod koniec 1983
roku tu, na terenie Trójmiasta, dysponowaliśmy trzystoma ludźmi. Byli to ludzie
przygotowani nie do działań kolporterskich. Gdyby trzeba było podjąć walkę, byliśmy
w stanie ściągnąć prawie z dnia na dzień taką grupę ludzi. Zbieraliśmy broń,
materiały wybuchowe, na tyle mieliśmy logistykę opanowaną, że wiedzieliśmy,
gdzie są magazyny wojskowe, gdzie są magazyny ZOMO z bronią, z amunicją, nie
byłoby trudne ściągnięcie tych materiałów i uzbrojenie grupy do miejskich działań
partyzanckich.
Taka
była początkowo idea. Na skutek zerwania się kontaktu z Wrocławiem, zaczęliśmy
działać całkowicie na własną rękę, ale mając na uwadze cały czas te idee, które
prezentował Kornel Morawiecki. Formalnie nie byliśmy zaprzysiężeni w SW przez
Kornela, ale mieliśmy własną rotę przysięgi. Zresztą Roman Zwiercan wie coś o
niej, przedstawiałem mu tę naszą rotę, ona trochę się różniła od tej roty
wrocławskiej.
[Dowodem
naszej skuteczności] było to, że byliśmy w stanie w ciągu jednego dnia
przeprowadzić 38 akcji w różnych punktach Trójmiasta. Nasze działanie było cały
czas skierowane na tę grupę wojskową, ale po 1986 roku, gdy zacząłem się
ukrywać, udało mi się uzyskać sprzęt i z racji tego, że byłem wyłączony z
normalnego funkcjonowania, też zająłem się drukowaniem różnych materiałów. Co
prawda nie sygnowałem ich jako SW, ale wszystkie osoby, dla których drukowałem
i prowadziłem kolportaż, wiedziały, że jestem z Solidarności Walczącej. Zawsze
się tym szczyciłem i zawsze to podkreślałem. Brak było oznaczeń SW na drukach, ale
ci, którzy je dostawali, wiedzieli, kto dawał. Trzeba by się tych wszystkich osób spytać, przedstawicieli
wielu komisji zakładowych. O dziwo, robiliśmy również dla „Komuny Paryskiej” i dla
Solidarności.
Roman Zwiercan
Teraz
ja zostałem wywołany do tablicy, że tak się wyrażę. Odniosę się do wypowiedzi
Romana.
Po
pierwsze wyznacznikiem istnienia jakiejkolwiek struktury Solidarności Walczącej,
samodzielnego oddziału, samodzielnej grupy była zdolność do wydawania własnej
prasy. To był jeden z podstawowych czynników dla stwierdzenia, czy istnieje
gdzieś grupa Solidarności Walczącej, czy nie istnieje. Ewentualnie dopuszczało
się również kolportaż prasy centralnej SW czy przedruk prasy centralnej w jakichś
większych ilościach.
Z
tego, co mówiłeś, wynika, że w 1982 roku, przed powstaniem Solidarności
Walczącej, miałeś jeden kontakt z Wrocławiem jako przedstawiciel tzw. drugiej
krajówki, a w każdym razie struktur związkowych. Byłeś na spotkaniu, na którym
rozmawiano o zamiarze powołania Solidarności Walczącej, później, jak pamiętam,
kolejny kontakt na Wrocław dostałeś na doktor Annę Birecką i pojechałeś tam w
grudniu, ale kontakt nie został podjęty, ponieważ tam była wpadka. Więcej
kontaktu z Kornelem ani z Wrocławiem nie miałeś, czyli nie było kolportażu
prasy wrocławskiej, bo skoro nie było stałego kanału przerzutowego ani w jedną,
ani w drugą stronę, to rozumiem, że tego kontaktu ani kolportażu nie było. Ta
sprawa wydaje mi się jasna.
Teraz
wracam do kwestii wydawania własnej prasy. Od „Ziemi Gdańskiej” do 1989 roku (w czasie kiedy ukazywała się „SW
Trójmiasto”) na terenie Gdańska nie było żadnej gazety, która sygnalizowałaby,
że jest wydawana przez jakąkolwiek grupę czy osobę związaną z Solidarnością
Walczącą. Czyli de facto jakakolwiek
działalność opozycyjna nie była robiona pod szyldem Solidarności Walczącej. Tak
to rozumiem, bo jeżeli nie było żadnej prasy, która byłaby firmowana przez
jakąś grupę istniejącą w Gdańsku, to de
facto nie było takiej grupy. Prasę związkową drukowało mnóstwo ludzi w
różnych drukarniach. Wiemy z doświadczenia, że nawet ubecy drukowali, również
dla nas, więc to, że ktoś coś drukował czy ktoś coś robił, jeszcze o niczym nie
świadczy. Nie było za to ani jednej manifestacji SW w Gdańsku ani w Gdyni, nie
było tu też ani jednej gazetki, ani jednego sygnału, że istnieje w Trójmieście jakakolwiek
inna grupa ludzi, którzy robią cokolwiek pod szyldem Solidarności Walczącej.
I
trzecia rzecz, do której chciałbym się odnieść: kwestia przysięgi. Członkowie
Solidarności Walczącej składali przysięgę według wzoru, który został ustalony,
i to, że ktoś złożył jakąś przysięgę, nie znaczy, że był członkiem Solidarności
Walczącej. Z drugiej strony za członków Solidarności Walczącej uznajemy nawet
ludzi, którzy niekoniecznie składali przysięgę, ale byli bardzo aktywnymi
sympatykami i działali w naszych strukturach. Do uznania jednak za członka SW
złożenie jakieś, nie naszej, przysięgi nie wystarcza.
Pierwsza
gazetka podpisana „Solidarność Walcząca Gdańsk” to była odezwa prezentująca „Forum
Młodych”, która ukazało się w 1989 roku, w styczniu lub w lutym, w momencie
kiedy myśmy – Solidarność Walcząca oddział Trójmiasto – głosili twardy bojkot
wyborów, o którym mówił tutaj Marek Czachor.
Mariusz Roman
Nie
sami, nie sami..
Roman Zwiercan
Zgoda,
z Federacją Młodzieży Walczącej, z innymi strukturami, zgadza się,
Mariusz Roman
Mieliśmy
o tym nie mówić, a będzie dialog między wami tylko..
Roman Zwiercan
Sam
wywołałeś temat, mówiłeś o pierwszej Solidarności Walczącej w Trójmieście.
Ja
nie neguję i nie twierdzę, że nie było ludzi, którzy sporo robili, znacznie
wcześniej przed nami, również przed 1980 rokiem i jeszcze wcześniej, ale chodzi
mi o kryterium przynależności do struktur Solidarności Walczącej. Bo ty stwierdziłeś,
że była jakaś grupa SW Gdańsk, Romek również poczuwa się do przynależności do
Solidarności Walczącej, natomiast ja tutaj wymieniłem kilka punktów, które stanowią
wyznacznik: druk własnej prasy, ewentualnie kolportaż prasy Solidarności
Walczącej, no i przysięgę, do której sami nawiązaliście.
Natomiast
do druku i autorstwa odezwy i jednego numeru gazetki „Forum Młodych” (taki był
tytuł pisma drukowanego przez SW Gdańsk) przyznałeś się dopiero w ubiegłym roku,
w grudniu. Wcześniej Marek próbował ustalić autora, już w 1989 roku
próbowaliśmy. Myśmy nawet wskazywali, że to jest wasza grupa, i nie chcieliście
się wówczas przyznać. Wiadomo dlaczego: bo wówczas myśmy wzywali do bojkotu, a
wyście atakowali nas, a nie komunistów i stwarzało to u ludzi bardzo dziwne
wrażenie, że coś jest nie tak. To zamieszanie robiło wówczas ludziom, mówiąc kolokwialnie,
„kompot z mózgów”.
Roman Jankowski
Jeżeli
uważasz, że wyznacznikiem przynależności do Solidarności Walczącej są elementy,
które ty wymieniłeś, to podaj mi, dlaczego w 1982 roku, kiedy rozmawiałem z
Kornelem i tymi osobami, które tu przyjeżdżały, takich wyznaczników nie było. Mieliśmy
tworzyć struktury, a że nam urwał się kontakt, trudno. Działaliśmy w tych samych
strukturach, na tych założeniach ideowych. Dla mnie to była Solidarność Walcząca
a Solidarność Walcząca była jedna i koniec.
Kornel Morawiecki.
Ten
spór może jest nie aż taki ostry, a świadczy o tym, że ta Solidarność Walcząca
była w naszych duszach, to jest coś ważniejszego nawet niż w organizacji. Pamiętam,
jak w połowie lat 90. pojechaliśmy z Hanką do Stanów Zjednoczonych i tam w
Portlandzie, gdzieś tam na końcu Stanów Zjednoczonych spotkaliśmy takiego
chłopaka, Stefana Bucholca, pochodzenia niemieckiego absolutnie, tzn.
niemieckie nazwisko, korzenie niemieckie i tak dalej, pochodził ze Szczecina.
Na tablicy rejestracyjnej swojego samochodu zamiast numeru miał napis „Polska”.
Jedliśmy u niego kolację. Tak sobie gadamy i on mówi, że on jest z Solidarności
Walczącej. My się oczywiście pytamy: Stefek, a z kim ty miałeś kontakt z
Solidarności Walczącej? A on mówi: Z nikim. Wyście mi się podobali, uważałem,
że dobrze robicie, chciałem to samo robić i robiłem Solidarność Walczącą w Stargardzie
Szczecińskim.
On
nie musiał mieć kontaktu i był w SW. Trzeba zauważyć taką ideową łączność tego
naszego ruchu, to, że myśmy mieli przecież sympatię wśród ludzi – może niektórzy
nie chcieli mieć z nami kontaktu, bo się bali, że nas wsypią, albo że my ich
wsypiemy, że agentura... To było bardzo trudne.
Co
było najtrudniejsze właściwie w takim kontakcie, jak ja spotykałem takiego
Romka, jak on przyjeżdżał do mnie, Birecka cię przywiozła czy ktoś tam? Czy ten
facet jest uczciwy? Czy ja mogę mu zaufać? Czy to jest facet od nas? Czy to
jest ktoś, kto będzie nas sypał, czy będzie grał na drugą stronę? Czy sobie
ufamy? Te kontakty były po prostu trudne.
Rzeczywiście,
widzieliśmy się z Romkiem Jankowskim, jak jeszcze powstawał ostateczny tekst przysięgi
Solidarności Walczącej, ale musieliśmy o tym rozmawiać, bo w tej twojej rocie
są elementy tej naszej przysięgi. To nie jest ta sama przysięga, ale jak ktoś
się uważał za członka Solidarności Walczącej, jak przysięgał w tej samej mniej
więcej formule (bo nie miał już tego kontaktu), to oczywiście był w tej
Solidarności Walczącej. Takie jest moje zdanie…
Roman Jankowski
Tym
bardziej że myśmy jednoznacznie uznawali przywództwo Kornela Morawieckiego.
Kornel Morawiecki
Solidarność
Walcząca miała w sobie też spore zróżnicowanie [lokalne], sporą autonomię.
Jeżeli
mowa była o Gdańsku, to trzeba na pewno wspomnieć jeszcze jedno nazwisko, ważne
przynajmniej z naszego, wrocławskiego punktu widzenia: Janusz Paciorkowski. Przecież
on tutaj przyjeżdżał, ja nawet nie wiem do kogo. Nie wiemy dokładnie, nie
pamiętamy tego wszystkiego, ale w każdym razie chcę, żebyście państwo rozumieli,
jaka tutaj była trudność tej naszej konspiracji. I jaka wielka nadzieja: ludzie
się do niej garnęli, niekoniecznie z organizacyjnego powiązania tylko z powiązania
ideowego. Solidarność Walcząca, oprócz organizacji, niosła pewne przesłanie i
było ono ważniejsze nie tylko od organizacji, ale i od nas samych. To
przesłanie nas jakby konstytuowało, dawało nadzieję, że wygramy z komunizmem,
że to wszystko się skończy, to oszustwo, to draństwo, że nie będzie tego Związku
Sowieckiego, że wojska sowieckie wyjdą z Polski i tak dalej. To było coś
głębszego niż nawet nasze związki organizacyjne, niż nawet związki nasze przyjacielskie,
które się tworzyły. Ja potem jeszcze, jak pozwolisz Ewa, to skomentuję twoją
wypowiedź, później, jak będzie dyskusja.
Ewa Kubasiewicz
Proszę
państwa, myślę, że mogę parę słów powiedzieć właśnie na temat tych początków,
tzn. mam na myśli rok 1983. Oczywiście, w tym sensie, co mówi Kornel, możemy
uznać, że była jedna Solidarność Walcząca: wszyscy myśleliśmy tak samo i
dążyliśmy do tego samego. Ale jeśli chodzi o tworzenie faktów historycznych, to
nastąpiła jakaś taka przerwa. W grudniu 1983 roku przyjechał do Gdyni Andrzej
Zarach i skontaktował się ze mną i z Zosią Kwiatkowską (nie z Wiesią, a z Zosią
Kwiatkowską), która obecnie nazywa się Kwiatkowska-Dublaszewska i mieszka w
Australii. Andrzej Zarach powiedział, że
był kontakt z Gdańskiem i ten kontakt się urwał. Wyszedł jakiś numer „Ziemi
Gdańskiej” (czy numer, czy dwa – już tego teraz tego nie powiem, bo nie
pamiętam) i nagle po prostu kontakt się urwał. Andrzej mówił, że wiele miesięcy
nie mieli żadnych oznak życia tej grupy. Myślę, że to była właśnie wasza grupa.
Wówczas ustaliliśmy, że ponieważ nie ma z wami łączności, trzeba otworzyć nowy oddział,
bo czasami ludzie w coś się angażują, a potem rezygnują czy coś. Wtedy z Zosią
podjęłyśmy się tego zadania. Chciałyśmy, żeby ta prasa wychodziła i żeby kontakt
był, a Andrzejowi Zarachowi zależało na tym, byśmy tak zrobiły, żeby ubecja
myślała, że ta Solidarność Walcząca działa nieprzerwanie, że nic się nie
skończyło, nic się nie zerwało. I wówczas zaczęłyśmy przygotowywać coś tam do
druku, z tym że ja w tej chwili tego nie mogę powiedzieć. Andrzej Kołodziej
może będzie lepiej pamiętał. Mam taką wątpliwość, może ty będziesz pamiętał,
czy ten nasz pierwszy numer, który myśmy wydali, wyszedł pod nazwą „Ziemia
Gdańska”? Żeby niby zachować ciągłość, że ta SW istnieje. Potem ukazał się taki
numer „Ziemi Gdańskiej”, który my uznaliśmy za podejrzany. I w tym momencie
postanowiliśmy nadać pismu nowy tytuł: „Biuletyn Solidarności Walczącej Oddziału
Trójmiasto”.
Roman Jankowski
Nie
neguję tego, co pani mówi, tylko chciałem powiedzieć jedno: ja nie miałem
zdolności redakcyjnych, żeby tworzyć redakcje, żeby pisać pisma, a jednocześnie
pasowały mi teksty wydawane we Wrocławiu. Nie miałem więc po co tworzyć kolejnego
pisma, dla mnie to było nielogiczne. Myśmy tworzyli strukturę i wykonywaliśmy
zadania sygnowane przez Wrocław. Robiliśmy swoją robotę.
Grzegorz Berendt
Dziękuje,
w ramach takich działań porządkujących miałbym może prośbę do dwóch z obecnych
tutaj panelistów, do pana Romana Zwiercana i do pana Mariusza o odniesienie się
do jednej z sygnalizowanych w programie kwestii. Jeśli można, panie Edwardzie,
prosić jeszcze o dopowiedzenie kwestii miejsca Solidarności Walczącej
Trójmiasto pośród organizacji opozycyjnych. Spośród zapowiedzianych panelistów
jesteście panowie obaj obecni i niejako przygotowani do tego tematu.
Mariusz Roman
Jeżeli
wracamy do tego tematu, jeżeli mamy mówić o miejscu Solidarności Walczącej, o
współpracy, to może zdefiniujmy, o kim będziemy mówić. Ja tutaj tak troszkę na
początku powiedziałem, ale trzeba powiedzieć jedno – na pewno łączyło nas to, że
działaliśmy w konspiracji. Obok nas działały struktury Solidarności, a my
działaliśmy w konspiracji, jakoś na siebie nawzajem wchodziliśmy i współpracowaliśmy.
Sprecyzujmy, o jakie formacje na pewno tutaj chodzi. Była Solidarność Walcząca
i Federacja Młodzieży Walczącej, która wydawała chyba najwięcej pism. Jeżeli o
tym mowa, to wydawaliśmy w Trójmieście kilkadziesiąt pism, w tym pisma o
wymiarze ogólnolokalnym, jak i przede wszystkim kilkadziesiąt pism szkolnych. Takim
sztandarowym przykładem była wydawana w Gdyni „Antymantyka”, w Gdańsku „Monit”,
było pismo „Wolni” w Wejherowie, „Strzelec” w Chojnicach (to było za naszym
pośrednictwem tu wydawane), „Underground” w Kołobrzegu.
Młodzieżowa
organizacja powstała w 1984 roku, czyli trochę później niż panowie zaczęli
tutaj działać jako Solidarność Walcząca. Solidarność Walcząca. Ta grupa
wydawała pismo „Polonia Restituta”, to było pewne środowisko, z którym myśmy
jako FMW nawiązali kontakt. Bardzo szybko znalazło się ono w Polskiej Partii
Niepodległościowej. Współpracowaliśmy z tą organizacją i razem wzywaliśmy do
bojkotu wyborów. Bojkot wyborów w Trójmieście robiły wtedy właśnie Solidarność
Walcząca, FMW i Polska Partia Niepodległościowa. Do tego dochodzi
Niepodległościowa Partia Solidarność, związana z MRKS-em, która się sformowała również
na bazie działaczy Federacji Młodzieży Walczącej (poprzez kontakty z MRKS-em). To
były te zasadnicze podmioty, o których można powiedzieć (jak mówił Marek
Czachor), że to była niekonstruktywna opozycja. Choć większość z nas wtedy
uważała, że po prostu jesteśmy spadkobiercami tych, którzy zaczęli walkę w
podziemiu w 1945 roku.
Działania
naszych grup przenikały się. Np. Lila Badurska była członkiem Solidarności
Walczącej, ale tu jest numer „Antymantyki”, gdzie Lila Badurska jest podana
jako kontakt Federacji Młodzieży Walczącej w Gdańsku. Oczywiście, działaliśmy w
konspiracji, więc takie osoby, które były już zdekonspirowane, o których
wszyscy wiedzieli, że są związane z opozycją, były w ten sposób wykorzystywane.
„Dzieliliśmy się” nimi i podawaliśmy w naszych gazetkach ich adresy i telefony –
i to też były przejawy współpracy.
O innym
przejawie współpracy najlepiej pewnie opowie Edek Frankiewicz, bo pisał o tym w
książce i w Encyklopedii – to była akcja zamiany ulicy Marchlewskiego na
Wiśniewskiego i nie było z tym kłopotu organizacyjnego. Problemy pojawiły się w
1989 roku, gdy przez moment działać zaczęła SW Gdańsk. Na ogół jednak przenikaliśmy
się towarzysko i nie miało większego znaczenia, że byliśmy w różnych
organizacjach. Co prawda, każda z naszych organizacji liczyła rzesze ludzi, ale
jak trzeba było zrobić jakąś konkretną akcję, to każdy miał dom, dzieci czy
rodzinę, czy szkołę i ściągniecie paru osób stanowiło problem organizacyjny. Dlatego
nawzajem się w tych różnych akcjach wspieraliśmy.
Jeszcze
powiem o takiej jednej charakterystycznej sprawie. Rzeczywiście do 1986 roku
każdy z nas organizował druk (głównie to były sitodruki) we własnym zakresie (ale
też współpraca, wymiana różnych odczynników, wspieranie się nawzajem, pomoc w wywoływaniu
diapozytywów czy blach, były na porządku dziennym). Ale część ludzi, która
działała z nami w konspiracji, działała także w strukturach związkowych i tutaj,
w Gdyni mieliśmy do czynienie z pewnego rodzaju ewenementem. Szkoda, że nie ma tu
Rysia Andersa, który mógłby tutaj dużo ciekawych rzeczy opowiedzieć. Otóż on
oficjalnie działał w strukturach Solidarności w stoczni „Nauta” i zapewniał tam
logistykę dla jednego z dwóch offsetów, które funkcjonowały w Trójmieście w ramach
tej oficjalnej Solidarności. Drukowały one Lewki Gdańskie, jak myśmy nazywali to
pismo Solidarności. Jednocześnie w konspiracji Anders był szefem Polskiej
Partii Niepodległościowej i na tym samym offsecie drukował bibułę „niekonstruktywną”.
Szef Solidarności Szymon Pawlicki o tym albo nie wiedział, albo nie chciał
wiedzieć, w każdym razie na pewno się domyślał.
Pytanie
zasadnicze, proszę państwa, dlaczego w Trójmieście nie było faktycznie poligrafii?
Z tym pytaniem naprawdę można zwrócić się do Lecha Wałęsy, który na kilka dni
przed stanem wojennym kazał wszystkie offsety, bunkrowane między innymi przez
Andrzeja Kołodzieja po różnych lokalach, ściągnąć do MKZ-u we Wrzeszczu. I dlatego
po wybuchu stanu wojennego na samym początku tak naprawdę w Trójmieście nie było
żadnej poligrafii. Tę poligrafię po prostu z MKZ-u SB-ecja wyciągnęła 14
grudnia rano. Tak, że niebyło tak, jak np. w Warszawie, gdzie od razu działały
normalne pisma, tygodniki. Trzeba było to ściągać i latami organizować. W
innych regionach było dużo prościej, zresztą też od Andrzeja wiem, że jak
założyłeś podsłuch na Białej, to Wałęsa kazał ci go zlikwidować, bo jak nie, to
mówił, że sam na ciebie zamelduje na milicję.
Edward Frankiewicz
Kiedy
był głód papieru i jakiejkolwiek pomocy, trudno, żeby cokolwiek zrobić poza
własnymi strukturami i organizacją. Niektórzy mówią, że Anders i inni tyle
papieru mieli, że pociągami wywozili, ale po prostu nie wiem, kto z tego
korzystał i gdzie to było ulokowane i dla kogo to było przygotowywane, bo myśmy
z tego nie korzystali i trzeba było organizować własnymi kanałami, własnymi
sposobami, załatwiać czy to papier, czy to sitodruki, czy materiały pomocnicze
do robienia bibuły. Ale już nie będę tutaj ciągnął tego tematu.
Ludzie,
którzy ze mną współpracowali, mieli potężną odpowiedzialność i ryzyko było bardzo
duże na tamten czas. Jak któremuś z nas by się noga powinęła, to nikt by palcem
w bucie nie kiwnął, żeby się wstawić za nami. Poszlibyśmy siedzieć na długie
lata, jak (bracia) Kowalczykowie. No,
ludzie z SW, których znam, którymi się otaczałem, pewnie by się za nami się wstawiali
i gdzieś tam krzyczeli, ale wątpię, żeby Region czy ktoś inny chciał cokolwiek
w naszej sprawie zrobić.
A
teraz parę słów o działalności stoczniowej grupy SW, którą utworzyłem w 1983
roku (to był czas, w którym wstąpiłem do SW). Podpieram się materiałami
pomocniczymi, bo pamięć jest ulotna. Stoczniową grupę zacząłem organizować w 1983
roku, zostałem jej szefem. Tak się podpisywałem pod wydawnictwami i artykułami.
Starałem się zorganizować cztery niezależne od siebie grupy, między innymi
dywersyjno-sabotażową, w której skład wchodzili (są tu dziś): Marek Bieliński,
Mirek Korsak, Bogdan Pełka, Heniek Parszyk, Staś Osowski. W skład grupy drukarsko-kolportażowej
skład weszli: Jaś Grabowski, Kazik Welk,
Lech Sadowski, Marian Pokojski. W rzemiośle drukarskim byli szkoleni przez
Jurka Kanikułę i Jacka Parzycha, ponieważ oni byli już wtedy nieźle otrzaskani,
prawie że zawodowcy, aż im tego zazdrościliśmy. Z tą grupą współpracowali też
Andrzej Tyrka, Bogdan Partyka (jest obecnie w Stanach, bo pod naciskiem SB
zgodził się na wyjazd i został tam na stałe). Oni też – właśnie Bogdan Partyka
i Andrzej Tyrka – byli oddelegowani do organizacji demonstracji na zewnątrz.
Mariusz Roman
Ja
to głównie współpracowałem z Jurkiem Kanikułą…
Edward Frankiewicz
Trzecią
grupę tworzył Irek Bieliński – jej celem była kontrola struktur Solidarności
regionu. Irek miał też za zadanie przejąć Solidarność stoczniową przez członków
Solidarności Walczącej. Odnieśliśmy tu sukces i 13 października w 1988 roku w wyborach
do komisji zakładowej stoczni Irek został przewodniczącym, ja zostałem
zastępcą, a Andrzej Tyrka skarbnikiem. Waldek Pasturczak, którego tutaj nie ma,
został sekretarzem. O tym się nie mówi, nie wspomina nawet w historii Solidarności
stoczni gdyńskiej. Wyszła obszerna literatura, ale o nas się nie wspomina. Nie
wiadomo dlaczego, może komuś to było wygodne.
Czwarta
grupa miała charakter zbrojny i powierzyłem jej zbudowanie i przygotowywanie Markowi
Bielińskiemu. Marek miał trochę charakter watażki i się nadawał do tego najlepiej.
Przedtem był nieźle uwiarygodniony w naszych strukturach, był pewniakiem i
oddałem go do dyspozycji Romana Zwiercana, który przygotowywał się do spektakularnych
akcji militarnych. Celem działania tej grupy miało być wyraźne ostrzeżenie dla
ówczesnych władz za skrytobójcze morderstwa, jakich się dopuszczali komuniści. To
było wkrótce po zamordowaniu ks. Popiełuszki. W razie nasilania się represji,
mordowania opozycjonistów, byliśmy gotowi dokonywać akcji zbrojnych. Słynne
podłożenie bomby pod komitetem PZPR w Gdyni przez Romana Zwiercana było taką próbą
ostrzeżenia czerwonych. Z dużym zaangażowaniem przystąpiliśmy do gromadzenia
materiałów wybuchowych, jak trotyl, który kolega przywoził z kopalń, substancje
chemiczne do produkcji, zorganizowane na politechnice (na elektronice) czy też
na terenie stoczni, gdzie udawało się zdobywać pewne rzeczy niedostępne na
rynku. Toczyliśmy i spawali także korpusy stalowe do bomb. Tym zajmował właśnie
Marek Bieliński i Henio Parszyk, którego akurat tu nie ma, bo pracuje za granicą.
Dodam, że też byliśmy przygotowani do produkcji broni na podstawie projektu z
mikrofilmów, które dostarczył nam Roman Zwiercan (i już rozpoczęliśmy wstępną
produkcję w stoczni). Robiliśmy to z sukcesem na wydziale TG. Jeden prototyp
został wykonany i przetestowany przez Romana Zwiercana gdzieś tutaj, w lasach w
Rumii. Był sprawny, ale chcieliśmy jeszcze go udoskonalić, żeby był wielostrzałowy.
Mieliśmy też mikrofilmy do produkcji broni zwykłej, takiej po prostu
jednostrzałowej.
Tutaj
chciałbym wszystkim chłopakom podziękować, bo jak państwo słyszą, była to na
tamten czas naprawdę spora odpowiedzialność i duże ryzyko.
Do
dalszej dyskusji prosiłbym Romana – niech on rozwinie temat przygotowywania do
akcji zbrojnej.
Roman Zwiercan
Edek
pomieszał dwie sprawy, ponieważ mówił o próbie, która była robiona z pistoletami
gazowymi, których nie dawało się przerobić na wielostrzałowe. Można było tylko
raz strzelać i ten pomysł zarzuciliśmy. Natomiast pistolet maszynowy od razu
strzelał seriami. Ale to były dwie różne rzeczy.
Mikrofilmy
otrzymaliśmy ze Szwecji, najprawdopodobniej od Kalety (nie pamiętam pseudonimu,
ale kiedy czytałem list, wiedziałem od kogo jest). To był mikrofilm z
recepturami chemicznymi do produkcji materiałów wybuchowych z najprostszych
odczynników, rzeczy, które można było kupić wychodząc za róg, do najbliższego
sklepu. Nie trzeba było się starać, nie trzeba było żadnych zezwoleń, wystarczyło
parę rzeczy i można było robić dość niebezpieczne zabawki. Tych przepisów przyszło
około 60. Wszystkie zostały przetestowane, wszystkie zostały sprawdzone i na
tym poprzestaliśmy. No raz było to użyte przy okazji tego epizodu, o którym
Edek już wspomniał. Wyjaśnię, dlaczego wówczas nie użyliśmy materiałów
wybuchowych tradycyjnych, czyli jakichś kostek trotylu czy dynamitu. Chcieliśmy
dać sygnał, że możemy w każdej chwili mieć dowolną ilość tego materiału, który
używamy. Ponieważ dla każdego eksperta było jasne, że trotyl możemy mieć w
ograniczonych ilościach, natomiast mąka, jakaś saletra czy inny azotan potasowy
można było na kupować tony. Mieliśmy więc nieograniczone możliwości i to wtedy
stanowiło rzeczywiste zagrożenie. Gdybyśmy chcieli i uznali, że należy to robić,
to byliśmy w stanie w bardzo krótkim czasie wyprodukować dowolną ilość tych
materiałów.
Tak
samo było z bronią, o której Edek powiedział: została przygotowana, sprawdziliśmy,
że jesteśmy w stanie to zrobić, prototyp został wykonany i na tym
poprzestaliśmy. Uznaliśmy, że nie ma potrzeby robić więcej, zbyt niebezpieczne
to było zajęcie, aby robić sobie tylko tak, dla zabawy. Wystarczała nam pewność,
że w ciągu kilku dni jesteśmy w stanie wdrożyć produkcję półmasową, tak to
nazwijmy. Kilkanaście egzemplarzy dziennie to na warunki podziemne byłby
całkiem niezły wynik, a było to realne.
Edek Frankiewicz
Ja
bym polecił nabycie książki „…o godność i wolność. Po prostu …”. Są tu dość
ciekawe relacje ludzi, którzy czynnie przyczynili się w tamtym czasie do akcji
sabotażowo-dywersyjnych. Polecam tę literaturę.
Mariusz Roman
Chyba
sami wszyscy rozumiemy, dlaczego nie chcieliśmy nazywać się opozycją. Do bibuły,
do wydawania różnych pism dochodziliśmy, najpierw chodząc do lasu ćwiczyć i
przygotowywać się do konkretnych działań. Dla nas pierwszą lekturą były
„Kamienie na szaniec”. Zresztą Polska Partia Niepodległościowa, której byłem
członkiem, nie ukrywała i nie owijała tego tematu w bawełnę, w swoim programie
wyborczym „Powstań Polsko” po prostu nawoływała do przygotowania powstania
zbrojnego.
Koledzy
mówią o sprzęcie, o karabinach czy pistoletach. Od kolegi cały star wywieziono
z domu, przez co się ukrywał, ale na co dzień wykorzystywaliśmy te najprostsze
techniki, jak na przykład koktajle Mołotowa, a w prasie Federacji Młodzieży
Walczącej po prostu drukowano przepisy, jak zrobić takie butelki na zadymę, i
tym podobne. Ale myślę, że ten temat jest [nadal] mocno niebezpieczny i nie
wiem, na ile możemy go rozwijać.
Chciałbym
skończyć ten temat anegdotą. W podziemiu różne środowiska spotykały się na
różnych płaszczyznach. Zorganizowaliśmy kiedyś u śp. Hanny Angielczyk, notabene
też członka Solidarności Walczącej, spotkanie z Bogdanem Borusewiczem. Przyjechał
pan przewodniczący podziemnych struktur Solidarności, no i się pyta nas,
młodych wtedy ludzi z Federacji Młodzieży Walczącej, w jakich sprawach mógłby nam
pomóc. Mówimy, że bibułę jakąś sami wydajemy, jakieś tam poligrafie, zaplecze
mamy, no to – mówimy konkretnie, tak naiwnie i wprost do niego – panie
przewodniczący, jakąś strzelnicę by pan nam zorganizował, bo trzeba się uczyć
strzelać. Prędzej czy później trzeba konkretniej załatwić sprawę z komunistami,
nie tylko bibułą. Skończyło się to spotkanie w ten sposób, że Borusewicz
nakłaniał nas do czytania „Polityki” między wierszami. Później już nie
organizowaliśmy z nim spotkań, bo nie było po co.
Koledzy
mówili o radykalizmie, który nas cechował. Skąd on się wziął? Proszę państwa,
nasi koledzy autentycznie ginęli, i to nie tylko na początku lat 80. Ja tutaj
mam plakat Roberta Możejki, członka Federacji Młodzieży Walczącej, który zginął
w czerwcu 1989 r. Niektórzy szli do tzw. okrągłostołowych wyborów, które miały
dać nam wolność, a nasi koledzy w tym momencie byli mordowani i znajdowani w
jeziorkach, jak właśnie Robert Możejko. Myślę, że ten nasz radykalizm narastał.
Były
trzy główne środowiska „opozycji niekonstruktywnej” (chociaż wtedy zawsze
protestowałem przeciw tej nazwie, a teraz już też to przyjmuję): Polska Partia
Niepodległościowa, Solidarność Walcząca i Federacja Młodzieży Walczącej. Myśmy
wspólnie jedną ulotkę wydawali, ale w różnego rodzaju wydawnictwach – to było
parę milionów ulotek wzywających do bojkotu. To była poważna akcja, którą
głównie te trzy organizacje wspólnie przeprowadziły.
Ale
żeby nie było tak smutno, może więcej anegdot opowiemy o różnych akcjach.
Jeden
z kolegów, „terrorysta” tutaj wcześniej wspominany, Andrzej Cybulski pracował w
drukarni kurii biskupiej i w tej drukarni drukowane były cegiełki wyborcze. Nie
wiem, czy państwo je pamiętacie z 1989 roku. Najwyższy nominał był 5 tys. złotych.
No i on drukował, a że był związany z PPN i z nami wszystkimi, czyli z opozycją
niekonstruktywną, to nie wytrzymał i wyniósł cała torbę tych cegiełek za 5
tysięcy – nie po to, żeby na lewo sprzedawać, bo nikt z nas wtedy nie był
nastawiony na zysk (raczej te pieniądze, które zarabialiśmy, wrzucaliśmy w tę
naszą działalność, niż na odwrót). Wyniósł je, żeby z tego jakiś polityczny
użytek zrobić. No i myśmy tutaj w Gdyni zrobili użytek polityczny, bo jak
przyjechał Wałęsa i robił tutaj reklamę wyborów 4 czerwca 1989 roku, takie
starsze, nobliwe panie siedziały i gdzieś tam sprzedawały te cegiełki, głównie za
100, za 200 złotych. I nagle pojawiła się cała chmura, deszcz spadających cegiełek,
tych za 5 tysięcy. Po prostu te cegiełki
zaczęliśmy rozrzucać jak ulotki, no i oczywiście cała impreza wyborcza była
spacyfikowana, bo już nikt takich cegiełek nie kupował, skoro spadły z nieba.
Było
ciężko z papierem i każde pisemko szkolne musiało go sobie organizować. Bywało
różnie, trzeba było np. kupować zeszyty i je rozbrajać, żeby na tym potem
drukować. Wszyscy pamiętamy, jak trudno było w PRL-u, kupić ryzę papieru, to
był problem, ale kupić od złodzieja całą taką belę 5-tonową z Kwidzynia było
czasami dużo łatwiej. Czasami się udawało takie cuda zrobić, mało tego, później
ten papier trafiał znowu do drukarni w kurii biskupiej. Szymon Pawlicki, który
działał w oficjalnej Solidarności, skonstruował taki specjalny kołowrotek, na
który ta bela była zakładana, papier był cięty i później wykorzystywany w różnych
wydawnictwach.
Roman Zwiercan
Może
ja jeszcze w sprawie tego papieru dopowiem, że myśmy z tego papieru nic nie
mieli, myśmy go za ciężkie pieniądze kupowali z kurii i z drukarni, zresztą za twoim
pośrednictwem, a na odwrocie były drukowane nie cegiełki, tylko (akurat przy
partii, którą myśmy odbierali) naklejki „wyborowej” albo „żytniej”. „Żytniej”
bodajże.
Mariusz Roman
No
jeżeli już mówimy o tej anegdocie, to pozwól…
Roman Zwiercan
To
pozwól, że ja ją opowiem. Prawda jest taka, że koledzy tam pracowali. Ja tam
byłem, a nie ty, dlatego to opowiem. Rzeczywiście w kurii biskupiej drukowano
nalepki na wódkę „żytnią” i myśmy o tym wiedzieli. Robił to ks. Bryk, który
jest odpowiedzialny dzisiaj między innymi za aferę „Stella Maris”, ten sam
człowiek.
Mylisz
sprawy papieru, bo ja mówiłem o innym papierze, takim, co kupowało się od
złodzieja w Kwidzynie, ale można było kupić i od złodzieja pracującego w kurii u
księdza Bryka. To było tak, że każdy z nas kupował papier i płacił za niego
kilkakrotnie więcej, niż on kosztował oficjalnie w sklepie, ale trzeba było tak
robić, bo takie były czasy.
Roman Jankowski
To
jeszcze ja na samo zakończenie w kwestii tego oporu czynnego – tak anegdotycznie
może będzie brzmiało. 1983 rok, trzeba wykonać akcję dyscyplinującą polegającą
na spaleniu facetowi samochodu, żeby go nauczyć przyzwoitości. No ale jeden
kłopot, gdy chce się spalić samochód, to trzeba mieć czym, a benzyna
reglamentowana. Dla nas, którzy nie posiadali samochodów, zdobycie słoika
benzyny było rzeczą prawie niemożliwą. Tydzień szukaliśmy pomysłu, jak zdobyć
słoik benzyny. Okazało się, że ojciec jednego z kolegów, kapitan żeglugi
wielkiej, miał malucha, więc żeśmy się umówili, znowu trzy dni przygotowań,
żeby o 4 w nocy podejść tam do niego do garażu i wyciągnąć z baku słoik
benzyny. W końcu udało nam się i gdy jechałem do domu z tą benzyną, słoik mi
pękł i musieliśmy akcję powtarzać. Takie to przygotowania do akcji czynnej.
Roman Zwiercan
Nie
jesteśmy w stanie wszystkiego powiedzieć, bo my o pewnych rzeczach już wiemy a
nie wiemy czego państwo możecie oczekiwać, więc proponuję, żeby te ostatnie 15
minut przeznaczyć na krótkie pytania, wypowiedzi nie dłuższe niż trzy minuty. Myślę,
że to chyba jest do przyjęcia i jeżeli będą pytania do nas, my na to odpowiemy.
Ale każdy może wypowiedzieć swoje zdanie, tylko nie dłużej niż trzy minuty.
Jadwiga Chmielowska,
Nawiążę
może do poważniejszej sprawy, czyli do kontynuowania po 60 latach przez SW
Trójmiasto idei prometejskiej. Dzięki obecnemu profesorowi Selimowi Mirza
Hazbijewiczowi SW Trójmiasto wydrukowało w swoich drukarniach Koran. Był on wydany
w dwóch językach: z jednej strony po arabsku, czyli w oryginale, a z drugiej
strony w tłumaczeniu na język rosyjski. Myśmy to wszystko dostali, poleciało to
za wschodnią granicę i dzięki Tatarom Krymskim było wejście na republiki muzułmańskie,
wszystkie praktycznie, Związku Radzieckiego. I Tatarzy, polscy Tatarzy, przez
kontakty zarówno emigracji w Stambule, jak i przez Tatarów Krymskich, którzy
zaczęli wracać na Krym, rozwinęli to, co robili zresztą przed wojną, bo Piłsudski
zwrócił się do między innymi do Tatarów Krymskich i oni powołali taki instytut
wschodni, działając w ruchu prometejskim. I to wszystko w zasadzie zaczęło się
tutaj, w Trójmieście.
I
teraz bardzo poważna sprawa: to, co się stało w Estonii, czyli atak
informatyczny w kwietniu 2007 roku; rosyjski atak na Gruzję w sierpniu 2008
roku; to, co się stało w tej chwili na Ukrainie, że baza na Krymie została
przez najbliższe dwadzieścia parę lat wydzierżawiona wojskom rosyjskim. W
Kirgistanie przejęła władzę promoskiewska opozycja Kwazi, gdy miały być
budowane tam amerykańskie bazy. No i 10 kwietnia. To, co się stało w Polsce po 10
kwietnia, to dla mnie i dla wielu naszych przyjaciół, specjalistów od spraw
wschodnich, jest praktycznie równoznaczne z wojną. Ja bardzo ostro mówię, ale
nasi przyjaciele na wschodzie twierdzą, że zaczynamy tracić suwerenność. To, co
się stało, co zrobili Tusk i Komorowski, to jest padnięcie na kolana przed
Moskwą. Myśmy stracili suwerenność, żadne państwo nie pozwoliłoby sobie na to,
co zrobiono, na to, co wykonał nasz rząd, zgoda, żeby przekazać całe śledztwo
bez informacji, na całego.
Wybory
najbliższe to jest „być albo nie być” suwerennej Polski i dlatego proszę,
Kornelu, ja cię błagam: zrezygnuj z kandydowania w dowolnej chwili, jaka ci
będzie wygodna i przerzuć głosy na Jarka Kaczyńskiego. Może w ten sposób pętla
się zamknie [i powróci] ten ruch prometejski, który zaczął się w Gdańsku w roku
1989 czy 1990, a Polsce uda się być niepodległym krajem.
Roman Zwiercan
Czy
ktoś jeszcze ma pytania?
Kornel Morawiecki
(brak fragmentu nagrania)
...
nie wyłączając, z całym szacunkiem, pana prezesa Jarosława Kaczyńskiego. Mam
większy od wszystkich innych kandydujących wkład w starania o Polskę niepodległą
i solidarną. Nie dogadywałem się z generałami przy Okrągłym Stole ani w
Magdalence. Nie mam też żadnych zobowiązań wobec jakichkolwiek sił politycznych
czy grup interesów kraju i za granicą. Nie przykładałem ręki do nieudolnych i
niesprawiedliwych rządów w kraju w minionym dwudziestoleciu. Proponuję nowoczesną
wizję duchowego i materialnego rozwoju Polski oraz ważniejszego jej miejsca w
Europie i świecie.
Jestem
otwarty na krytykę i współpracę ze wszystkimi, którym dobro Rzeczypospolitej
leży na sercu. Nacisku i wezwań do ustąpienie przed pierwsza turą nie mogę
posłuchać. Wygrana pana prezesa Kaczyńskiego, podobnie jak wygrana pana
marszałka Komorowskiego, dalej dramatycznie dzieliłyby naród. Nie oznaczałaby
też przełomu, jakiego obywatele naszego kraju oczekują i na który zasługują. Ja
chciałbym i wierzę, że mógłbym połączyć wszystkich Polaków. To jest Polsce
potrzebne, to się może udać. Moje zwycięstwo w tych wyborach oznaczałoby kres
wielkiej części niekorzystnych zjawisk osłabiających naszą ojczyznę. Zagłosuj i
zmień Polskę – to jest mój podpis, to jest moje oświadczenie.
Myślę,
że kalkulacja, którą prezentuje Jadzia i zwolennicy „przerzucenia” głosów na
Jarosława Kaczyńskiego przed pierwszą turą, to kalkulacja kompletnie błędna. Przypuśćmy
że będzie tak, jak pokazują teraz sondaże: będą dwaj główni kandydaci: pan
Kaczyński i pan Komorowski. Jeżeli chcę pomóc [pierwszemu], to muszę startować
w pierwszej turze. Ja oczywiście chcę z nim wygrać, uważam się za lepszego
kandydata niż pan Kaczyński, ale jeżeli przegram z nim i chcę mu pomóc, muszę
startować w pierwszej turze, bo wtedy ściągnę głosy takich ludzi, których on
nie ściągnie. Mogę ściągnąć ludzi, którzy mnie nie kojarzą z tym sporem między
PO i PiS. Ludzi młodszych, którzy chcą zobaczyć człowieka nieuwikłanego w tę
rzeczywistość Polski ostatnich 20 lat (pan Kaczyński jest głęboko w to uwikłany).
I [mogę wezwać tych ludzi do głosowania na Kaczyńskiego], ale dopiero wtedy, jak
przegram w pierwszej turze, co jest bardzo prawdopodobne. Ja tego nie taję, że
moje szanse są małe, bo moja rozpoznawalność jest mała, między innymi również wskutek
20 lat działań rządzącego Polską układu okrągłostołowego. W drugiej turze swoim
zwolennikom powiem, żeby zagłosowali na pana Kaczyńskiego. Mogą mnie posłuchać
i wtedy pan Kaczyński ma większe szanse wygrania, chociaż sytuacja wcale nie
jest łatwa.
Nie
jest to sytuacja oczywista, ale ja też nie dramatyzuję, jak Jadzia. Na
szczęście z nikim w wojnie nie jesteśmy. Ta katastrofa samolotu w Smoleńsku, to
straszne wydarzenie jest, jak już tu powiedziałem, ostatnim akordem drugiej
wojny światowej. Akordem, który poświadczył, poświęcił naszą obecność na
świecie. Myśmy się po tej katastrofie stali więksi jako naród. To jest strata
straszna, ale to jest też nasza wielka korzyść, nie z tego, co się stało, ale płynąca
z narodowej powagi. Nasz zauważono na świecie, myśmy się też wzmocnili,
staliśmy się po tym bardziej solidarni. Jesteśmy teraz, daj Boże, silniejsi. Oczywiście,
straciliśmy prezydenta, straciliśmy stu wybitych przedstawicieli, ale dla
narodu, dla Polski najważniejsza rzeczą
jest być. II wojna światowa miała zniszczyć, zetrzeć Polskę z powierzchni ziemi.
Pamiętamy tę mowę ministra spraw zagranicznych Związku Sowieckiego Mołotowa,
który w październiku 1939 roku mówił, że „skończył się ten pokraczny bękart
traktatu wersalskiego”, Polska. On tak to mówił, a przecież właśnie 10 kwietnia
2010 roku pokazało, że ten „bękart” absolutnie się nie skończył, że Polska jest
na ustach całego świata, że jesteśmy więcej, niż byliśmy, i to jest ten wielki
nasz sukces – nie nasz przecież, nie mój, nawet nie tych, co zginęli w tej
katastrofie smoleńskiej. To sukces tych, którzy umierali, poszli na ten
nierówny bój w 1939 roku, którzy ginęli w Katyniu, Oświęcimiu, w Powstaniu
Warszawskim. To jest ten bój, który, wydawało się, przegrali, ale ta katastrofa
smoleńska, ten ostatni, straszny akord drugiej wojny światowej (bo oni lecieli,
żeby oddać hołd tym naszym bohaterom) potwierdził ostateczne zwycięstwo Polski
w drugiej wojnie światowej. Chciałbym, żebyśmy to zrozumieli i mieli na
względzie. Na szczęście, Jadziu, nie jesteśmy teraz z nikim w żadnej wojnie. Ale
jak będzie trzeba, pójdziemy na następną wojnę i też ją wygramy.
Jan Zapolnik
Halo,
proszę państwa, króciutki komunikat Stowarzyszenia Praw Człowieka. Jesteśmy
zarejestrowani, mamy siedzibę w Gdańsku Wrzeszczu. Jeśli ktoś się interesuje,
ja mam tutaj materiały: postanowienia sądu, statut, deklarację.
|