|
|
1984-85
8 czerwca 1984
roku zostałem
zwolniony warunkowo, po odbyciu połowy wyroku za "dezercję, z
zamiarem nielegalnego przekroczenia granicy" - art. 304, par. 3 KK (połowa,
ze względu na to, że w chwili
popełniania "przestępstwa" nie miałem ukończonych 21 lat).
Zaliczono mi też, spędzone
wcześniej w areszcie 3 miesiące. Straciłem więc niepełne dwa lata.
Realia "na wolności" zmieniły się diametralnie. Nie było już tak wielu
spontanicznych manifestacji, ludzie byli zmęczeni niepewnością, spora
część wyraźnie ogarnięta była apatią. Oczekiwali
jakiegokolwiek
sygnału aby coś robić. Takie były moje pierwsze oceny.
Jako były więzień, zostałem skierowany
bez prawa odmowy, do pracy w
tartaku, Gdańskiego Zakładu Przemysłu Drzewnego, w Gdyni, przy ul.
Puckiej. Załoga była nieliczna. Zaledwie kilka osób. Na
mojej
zmianie w porywach, gdy nikt nie chorował było nas 7. W całym zakładzie
około 120. Warunki pracy były skandaliczne, brakowało podstawowych
środków ochrony osobistej, nie było posiłków
regeneracyjnych mimo, że zapewnione były przepisami. Majster, z nadania
partii nie liczył się z nikim. Praca choć akordowa wyceniana była
indywidualnie, według widzimisię kierownika. Nie miało znaczenia jaki
faktycznie ktoś miał wkład w pracę. Wydawało się, że nic nie można
zrobić ale jakież było nasze zdziwienie, gdy wraz z kolegą, Jackiem
Bednarkiem, odkryliśmy, że nie tylko nam nie odpowiada traktowanie jak
maszynek do wykonywania planów produkcyjnych. Po trzech
miesiącach udało nam się zyskać na tyle zaufanie starych
pracowników, że poparli nas i zrobiliśmy zebranie, na
którym uzgodniliśmy, że musimy zainteresować Inspekcję Pracy
łamaniem praw pracowniczych. Unikaliśmy jak ognia tematów
politycznych, skupiliśmy się jedynie za żądaniach poprawy
bezpieczeństwa, przestrzegania należnych nam praw.
Zostałem upoważniony przez zebranych do
zgłoszenia Inspektorowi BHP,
łamania prawa pracy w naszym zakładzie. Pojechałem więc do Gdańska, do
PIP i tam, z niedowierzeniem usłyszałem, że nie możemy występować o
cokolwiek jako indywidualni pracownicy, bo prawo takie posiada jedynie
związek zawodowy. Pamiętam triumfujący i kpiarski uśmiech kierownika,
gdy na drugi dzień składałem relację na ponownie zwołanym wiecu.
Oczywiście po pracy. Nie pamiętam już kto był pomysłodawcą, ale
uzgodniliśmy, że jak tak chcą z nami pogrywać to będą mieli związek.
Zająłem się przygotowaniem dokumentów i po niedługim czasie
zarejestrowaliśmy Niezależny Samorządny Związek Zawodowy chyba
Pracowników Przemysłu Drzewnego, ale tego drugiego członu
nazwy
nie jestem pewien. Pamiętam za to nasz triumf i radość jak kolejno
wymuszaliśmy należne nam prawa. Dyrektor nie wiedział co z nami zrobić,
działaliśmy legalnie, nie żądaliśmy niczego co by nam się nie należało,
pilnowaliśmy jedynie przepisów. W ciągu miesiąca
doprowadziliśmy
do tego, że nasz zakład stał się wzorem przestrzegania praw
pracowniczych i przepisów BHP, kosztem oczywiście znacznego
spadku produkcji. To już nie podobało się kierownictwu i wiem, że
kierownik wzywany był do miejskiego komitetu partii w Gdyni. Następnego
dnia zostałem zwolniony i nie pomogły protesty ani odwoływanie się do
przepisów. Ludzie zostali zastraszeni. Nie pozostało mi nic
innego jak szukać nowego zajęcia.
W międzyczasie, podczas
wykładów Duszpasterstwa Ludzi Pracy
organizowanych w kościele Najświętszego Serca Pana Jezusa, prowadzonym
przez księdza Hilarego Jastaka, poznałem Wiesię Kwiatkowską. Przez Nią
w krótkim czasie kilka innych osób, między innymi
Andrzeja Kołodzieja i Ryszarda Toczek, pracującego wówczas
gdzieś w służbie zdrowia. Pamiętam, że Wiesia była na mnie zła jak
dowiedziała się, że uczestniczyłem w zakładaniu związku. Nie bardzo
wówczas się z Nią zgadzałem bo widziałem konkretne efekty
działania. Po zwolnieniu uznałem jednak Jej racje.
Dostałem informację, że organizowany
jest kurs w stoczni dla spawaczy.
Wykorzystałem okazję i zostałem przyjęty do stoczni im. Komuny
Paryskiej w Gdyni. Było to w czasie gdy "Solidarność" przygotowywała
się do ogólnopolskiego strajku ostrzegawczego. Pretekstem
miały
być zapowiedziane przez komunistów duże podwyżki. Strajk
miał
być sprawdzianem możliwości związku i pamiętam dużą determinację ludzi.
Nie pamiętam szczegółów, ale na dwa, trzy dni
przed
zapowiedzianym terminem, władze wycofały się z podwyżek. Wałęsa, bez
uzgadniania z kimkolwiek obwołał zwycięstwo i
odwołał strajk (okazało się kilka dni
później, że podwyżki zostały jedynie przełożone o tydzień
ale protestów już nie było). Nie
było to jednak nagłośnione odpowiednio, nie było czasu i tylko
rozgłośnie zachodnie podawały oświadczenie Wałęsy. Tymczasowa
Komisja
Zakładowa "Solidarności" spacyfikowała stoczniowców ale
zapomniała o nas, niewielkim wydziale szkoleniowym, leżącym tuż przy
granicy stoczni. Nie wiedzieliśmy, że strajk odwołany. O wyznaczonej
godzinie 28 lutego 1985 roku, zatrzymaliśmy wydział. Nie strajkowali
tylko funkcyjni.
Wybuchła panika wśród kierowników, starali się za
wszelką
cenę zastraszyć nas ale nie dali rady. Podjęliśmy pracę dopiero po
upłynięciu wyznaczonego czasu, lecz mnie i Adama Borowskiego uznano za
prowodyrów i zostaliśmy zwolnieni w trybie natychmiastowym.
Próbowałem znaleźć pomoc w TKZ ale dostałem odpowiedź, że
nie
będą się angażować, bo zrobiliśmy strajk wbrew wezwaniu Wałęsy. Kazali
czekać.
Miałem dość bezczynności i zwodzenia przez TKZ i na spotkaniu z jej
członkiem w pomieszczeniach Duszpasterstwa, u księdza Jastaka
oświadczyłem, że samodzielnie, bez oglądania się na ewentualną pomoc
muszę jakoś zaprotestować to może przywrócą mnie do pracy.
Po
rozmowie z Adamem, którego ze mną zwolniono,
postanowiliśmy
rozpocząć głodówkę bezterminową, do czas ponownego przyjęcia
do
stoczni. Rozważałem gdzie to zrobić aby esbecja nie mogła nas
aresztować. Zdecydowałem się na wejście na komin elektrociepłowni, na
terenie stoczni. Powiadomiłem o planach Wiesię Kwiatkowską i Rysia
Toczek, który zobowiązał się do pomocy w nagłośnieniu
naszego
protestu. Zapowiedziałem rozpoczęcie akcji następnego dnia o godzinie
10.
Na teren stoczni udało się nam wejść
bez przepustek, które
zabrano nam bezpośrednio po strajku, w tłumie zmierzających rano do
pracy stoczniowców. Przeczekaliśmy w ukryciu do 10 i
wówczas zerwaliśmy kłódkę zabezpieczającą wejście
na
komin. Zajęło to chwilę i na górze, na galerii byliśmy
kilka minut po 10. Zanim zostaliśmy zauważeni, zdążyliśmy namalować
kilkumetrowy napis 'Głodówka. Żądamy pracy" i wywiesiliśmy
biało
czerwoną flagę. W międzyczasie, okazało się później, Rysiek
dotrzymał słowa i punktualnie o godzinie 10 przyjechała pod bramę
stoczni karetka z miasta, z informacją, że zostali skierowani do
stoczni, bo na kominie głodują ludzie i oni muszą zapewnić pomoc
medyczną. Zdezorientowani strażnicy, nie widzący nikogo na kominie
zadzwonili do dyrekcji. Tam również zaskoczenie bo o niczym
nie
wiedzieli i nic dziwnego. W czasie gdy próbowano ustalić co
się
dzieje, my dopiero wchodziliśmy na górę. Kilka minut
później zostaliśmy zauważeni i wokół
elektrociepłowni zaczęli zbierać się stoczniowcy. Dyrektor
d/s
pracowniczych, Skowron zorientował się, że musi działać szybko bo tylko
iskierki brakuję aby stanęła cała stocznia. Na komin wdrapał się z jego
polecenia jeden z majstrów, nie mógł jednak wejść
do nas
na galerię ponieważ zablokowaliśmy klapę. Rozmawiał z nami z drabinki.
Dowiedział się, że chcemy tylko wrócić do pracy. Namawiał
nas do
zejścia ale zażądaliśmy gwarancji. Po kilku minutach zjawił się
dyrektor Skowron i zapewnił nas osobiście, że zwolnienie zostaje
anulowane. Pod kominem stało już wówczas kilkaset
osób.
Zeszliśmy i w obecności zgromadzonych dyrektor potwierdził złożoną
obietnicę. Zaprosił nas jednocześnie do swojego gabinetu, gdzie
mieliśmy załatwić wszystkie papierkowe sprawy. Był to wybieg ale nie
spodziewaliśmy się wówczas tego.
Weszliśmy do gabinetu dyrektora
a za nami kilku esbeków, którzy obstawili od razu
okna i
drzwi. Przetrzymali nas do czasu aż pierwsza zmiana opuściła stocznię,
widzieliśmy to przez okna ale byliśmy bezsilni. Uspokajali nas, że
muszą nas zatrzymać ale tylko po to aby spisać protokół i że
zwolnią nas zaraz po tym. Około 16 przewieziono nas do komendy gdzie
zostaliśmy przesłuchani a następnie do aresztu milicyjnego, przy ul.
Starowiejskiej w Gdyni. Trzymali nas tam 47 godzin i następnie
przewieźli do
szpitala psychiatrycznego w Gdańsku, na Srebrzysku. Nie wiedzieliśmy co
się dzieje, bo myśleliśmy, że zwolnią nas po 48 godzinach. W izbie
przyjęć było zamieszanie gdy okazało się, że nie jesteśmy aresztowani a
nie wyrażamy zgody na pobyt. Esbecy wykorzystali fakt, że nie mięło 48
godzin więc nie muszą nas zwalniać i na tej podstawie szpital nas
przyjął. Jeszcze większa konsternacja była na oddziale, kiedy okazało
się, że zostaliśmy dowiezieni przez esbecję ale bez formalnego nakazu.
Nie wiedzieli jak postąpić bo nie było nikogo z kierownictwa a dyżurni
bali się podjąć jakąś decyzję.
Nie zgodziłem się na żadne
badanie
obowiązujące przyjmowanych na oddział, nawet nie zmierzyłem
temperatury. Personel był zaszokowany, ale nie zmuszał nas do niczego.
"Jedyne" ograniczenie, to że nie mogliśmy opuścić szpitala. Pamiętam,
że
jeden z psychologów pozwolił mi zadzwonić do Wiesi Kwiatkowskiej
i przekazałem informację, że jestem w szpitalu. WIesia poinformowała
Andrzeja Gwiazdę i następnego
popołudnia, zaprzyjaźnieni lekarze załatwili, że Andrzej z żoną weszli
na teren oddziału i mogliśmy porozmawiać. Poradzili mi, że
póki
nikt mnie do niczego nie zmusza to lepiej czekać na rozwój
wypadków. Umówiliśmy się, że gdy zdecyduję się na
ponowną
głodówkę, tym razem aby opuścić szpital, przekażę niewinną
prośbę o szczoteczkę do zębów. Zrobiłem to trzy lub cztery
dni
później. Zabezpieczenie było na wyrost, gdyż kilka godzin po
zgłoszeniu rozpoczęcia protestu, zostałem zwolniony ze szpitala. Dokumenty.
Był Wielki Piątek, pojechałem do
księdza Jastaka poinformować o
zwolnieniu. Na spotkaniu w Duszpasterstwie było tylko kilka
osób. Nikogo znajomego. Przywitałem się więc tylko i
pojechałem
do domu, na Obłuże. Po drodze miałem przesiadkę z autobusu lini 125 na
inny, jadący w stronę gdzie chciałem. Przystanek był naprzeciw
komisariatu V MO, 20 metrów dalej. Gdy tylko autobus z
którego wysiadłem zamknąl drzwi, zostałem silnie uderzony z
boku
w głowę. Kiedy próbowałem się odwrócić poczułem
piekący
ból i noga zgięła mi się w kolanie w bok i wylądowałem na
ziemi.
Nie pamiętam kolejnych uderzeń. Nie wiem nawet ilu
napastników
było, zarejestrowałem kątem oka, w trakcie upadku dwie rozmazane
sylwetki. Ocknąłem się gdy nikogo nie było i pierwszą zapamiętaną myślą
było, dlaczego nie mogę wstać. Próbowałem zatrzymać
przejeżdżające samochody i wreszcie stanęła taksówka.
Kierowca z rezerwą
podszedł do mnie i stwierdziwszy, że mimo zalanej krwią twarzy nie
jestem pijany, pomógł wsiąść do auta i zawiózł na
pogotowie. Tam również pomógł mi dotrzeć do izby
przyjęć
i nie wziął żadnej zapłaty.
Okazało się, że mam wyłamany staw
kolanowy, złamane
kilka żeber i krwiaki na głowie. Jeden, nad okiem pękł i dlatego
wyglądałem jakbym uciekł z rzeźni w której eksplodował
granat. Lekarze
opatrzyli mnie i zapakowali nogę w gips. Dostałem też jakieś
środki przeciwbólowe i mogłem chodzić. Dość topornie to szło
ale
dawałem radę. Zadzwoniłem z pogotowia do Wiesi a Ona zdecydowała abym
do Niej przyjechał. Uznała, że tak będzie dla mnie bezpieczniej.
Mieszkałem u niej prawie trzy miesiące,
do czasu
zdjęcia gipsu i odzyskania jako takiej władzy w nodze. W międzyczasie
zdecydowała, że aby zabezpieczyć mnie przed następnymi "wypadkami"
należy sprawę pobicia nagłośnić. Poinformować prasę zachodnią,
najlepiej przez uznane, wiarygodne kanały. W tym celu zabrała mnie do
Wałęsy. Przyjechaliśmy do niego na Zaspę i okazało się, że na darmo.
Stwierdził, że oczywiście pomoże i zadzwoni do komisji charytatywnej
aby nam wydali jakieś paczki. O przekazaniu informacji dziennikarzom
nie zająknął się nawet. Wyszliśmy zniesmaczeni i oczywiście z
"dobrodziejstwa komisji" nie skorzystaliśmy. Zrozumiałem
wówczas, że dla Wałęsy nie liczyli się ludzie, ich
bezpieczeństwo. Ważne było, że zrobiliśmy strajk wbrew jego zaleceniom,
choćby nieświadomie. Autorytet "wodza" został nadszarpnięty więc
należało nas poniżyć. (Kilka miesięcy później sprawa pobicia
została umorzona z "powodu nie wykrycia sprawców").
Nie pozostało nic innego jak bardziej
na siebie
uważać. W stoczni nie miałem się co pokazywać więc Wiesia załatwiła mi
przez Danusię Kędzierską pracę, w Remontowo - Budowlanej
Spółdzielni Pracy w Sopocie, założonej przez
opozycjonistów. Poznałem tam Witka Marczuka z
którym
później drukowałem "Gryps" i nadawałem jakieś audycje radia
"S".
Równolegle, zajmowałem się drukiem SW z Andrzejem
Kołodziejem i kolportażem. Pamiętam też, że Witek miał jakieś
paramilitarne inklinacje, pokazywał mi kuszę, z której
strzelił
w ścianę garażu ze zwykłego, wytoczonego z drewna wałeczka, takiego jak
stosowany w wieszakach. Uderzenie było tak silne, że wgniotło tynk do
samego pustaka. Było to przy okazji opowiadania anegdoty, jak to przy
jakiejś rewizji ubecy zabrali mu wiatrówkę a zostawili tak
śmiercionośne narzędzie. Również z Witkiem testowaliśmy
ampułki
z kwasem, przygotowywane w AM, jako element urządzenia inicjującego
zapłon mieszaniny chemicznej. Próby były przeprowadzane pod
kątem przygotowania pojemników do przenoszenia i
przechowywania
dokumentów. Założenie było takie, że przy otwarciu przez nie
wtajemniczoną osobę, znajdujące się w pojemniku dokumenty ulegną
samospaleniu. Została wykonana w ten sposób jedna
działająca,
drewniana skrzyneczka, wyglądająca jak dostępne na
stoiskach
z pamiątkami szkatułki na biżuterię. Nie wiem czy pomysł został
wdrożony na większą skalę. Pamiętam też, że z Witkiem, mniej więcej w
tym samym czasie, zawiesiliśmy flagę "S" na lini trolejbusowej. Nie
wisiała wysoko, ale wezwani strażacy odmówili zdjęcia
ponieważ
linia była pod napięciem. Trolejbusy stały kilka godzin, zanim ubecja
załatwiła odcięcie zasilania i ściągnęła ludzi do zdjęcia flagi.
Satysfakcja była spora.
Nadeszła
jesień i zapowiedziano wybory do sejmu. Cała opozycja wzywała do
bojkotu. Włączyliśmy się również. Z Jurkiem Kanikułą,
Jackiem
Parzychem, Krzyśkiem Bednarkiem, Jackiem Kaczorowskim i Krzyśkiem
Denisewiczem obmalowaliśmy w kilka dni prawie wszystkie ściany
szczytowe bloków w kilku dzielnicach Gdyni.
Malowaliśmy
również ściany w pociągach kolejki podmiejskiej i
rozrzucaliśmy
ulotki. Podczas ostatniej z takich akcji namierzyli nas esbecy i w
okolicach stacji Gdańsk-Politechnika aresztowali w zastawionej pułapce
dwóch Krzyśków. Na pewno jeden z nich został
przymuszony
do zeznań, bo następnego dnia esbecja chciała nas pozwijać. Ja z
Jackiem zwialiśmy, ale Jurka zabrali ze szkoły w której
wieczorowo kończył liceum.
Dowiedzieliśmy się, że za mną i Jackiem
wystawiono
listy gończe. Nie było wyjścia. Musieliśmy się ukryć. Pierwszą noc
spędziliśmy w Sopocie na Brodwinie, z rodziną Piotra Legieżyńskiego.
Kilka następnych organizował nam Witek w Sopocie, pierwsze w domku przy
ul. Niepodległości, następne przecznicę dalej, w mieszkaniu
wynajmowanym przez studentów. Mieszkaliśmy ze dwa tygodnie z
przyszłą panią architekt. Niestety nie pamiętam nawet jej imienia.
Witek skontaktował mnie z Andrzejem Ficem, z którym miałem
ustalić możliwości współpracy przy druku czy kolportażu.
Dzisiaj
wiem, że Andrzej prowadził w tamtym czasie założoną przez siebie,
drukarnię podziemną, która nigdy nie wpadła a pracowała do
1990
roku. Mogłem więc się przydać. Umówiliśmy się na kolejne
spotkanie na którym miałem dostać jakąś konkretną
propozycję. W
międzyczasie odezwał się jednak Andrzej Kołodziej, do
którego nie miałem bezpośredniego kontaktu, tylko za
pośrednictwem łączników. Umówiliśmy się
i na
spotkaniu zdecydowaliśmy, że bezpieczniej będzie, gdy nie będę
podejmował kontaktów z działaczami związkowymi.
Razem z Jackiem Parzychem zostaliśmy
przerzuceni do
domku w pod wejherowskim Luzinie, gdzie czekaliśmy koło
dwóch
tygodni na przygotowanie lokalu w którym będziemy mogli
mieszkać
i jednocześnie drukować. Gościny udzielili nam mieszkający w Gdańsku
Olszynce, Teresa i Bolek Toczko, dwoje zaprzysiężonych
członków
SW. W ich domu przebywaliśmy i drukowaliśmy kilka miesięcy.
Później, gdy Jacek mógł już wrócić do
domu, przy
okazji jakiejś amnestii czy abolicji, a ja zostałem umieszczony przez
Andrzeja Kołodzieja w mieszkaniu u Jagody Krawczyk, korzystaliśmy już
tylko z drukarni. Pamiętam, że przewoziłem też do Bolka offset z
Wrocławia. Nie był niestety w pełni sprawny i
doprowadziliśmy go
dopiero do stanu pełnej używalności dwa lata później.
W międzyczasie uruchomiliśmy drukarnię
u Teresy
Wysoczyńskiej, przy ul. Siennickiej w Gdańsku i dołączył do nas Jurek
Kanikuła, którego wypuszczono z więzienia. Z
lokalu tego korzystał często Jacek, który zajął się
organizowaniem Agencji Fotograficzno Informacyjnej SW.
Pasjonował się fotografią i spędzał długie godziny przy powiększalniku.
W późniejszym czasie dostał do pracy kamerę, przy pomocy
której dokumentował rocznicowe manifestacje. Taśmy
były przesyłane za
granicę i niestety, nie mamy do nich dzisiaj dostępu.
Okazjonalnie,
bodajże raz,
drukowaliśmy kalendarze na 1986 rok w mieszkaniu Jagody Krawczyk. Było
to w grudniu 1985 roku, w przerwie między świętami i nowym rokiem.
Zawoziłem te kalendarze osobiście do Wrocławia, nie zdając sobie
sprawy, po nocy spędzonej w drukarni, jak potwornie śmierdzą farbą
olejną. Ludzie w pociągu dziwnie na mnie patrzyli ale nikt nic nie
powiedział. Dopiero we Wrocławiu, w lokalu kontaktowym, gospodarze
uświadomili mi, że jestem tak przesiąknięty zapachem farby, że nic nie
czuję. Faktycznie, po krótkim spacerze na dworze, gdy
wróciłem do mieszkania poczułem intensywny zapach. Do
dzisiaj
nie potrafię sobie wytłumaczyć co myśleli współpasażerowie i
konduktor w pociągu.
|
|
|
|